sobota, 25 grudnia 2010

Wigilia

      Nie posadzalam sie o sentymentalizm, a jednak...Bedac tysiace kilometrow od domu poczulam wszechogarniajaca nostalgie za swiatami, rodzina, za pospiechem i krzatanina przed, za pakowaniem prezentow w torebki i kolorowe papiery, ktore z roku na rak przechodza z rak do rak, bo szkoda wyrzucac, za zapachami z kuchni pomieszanymi z zapachem pasty do podlogi i ta chwila napiecia tuz przed kolacja.

      Zawsze wygrazalam stacjom radiowym za to, ze zadreczaja sluchaczy swiatecznymi, lukrowanymi przebojami. Wczoraj jednak przeszukiwalam pliki muzyczne w komputerze z nadzieja na znalezienie czegos, co przywola swiateczny nastroj. Upieklam pierniki, zrobilam zupe grzybowa, ale dziur w nastroju nie dalo sie zalatac.

       Wieczorem pojechalam na wigilijna kolacje do I. - poznanej niedawno Rumunki. To pierwsza od miesiecy osoba, z ktora czuje sie swobodnie. Poznajac roznych ludzi nie moglam sie oprzec wrazeniu, ze kazdy tu cos udaje albo wszyscy po prostu rozmijamy sie kulturowo. Nie moglam sie przebic przez powierzchowne rozmowy, przez katechizm podstawowych pytan: Skad jestes, co tu robisz, jak sie znajdujesz w Afryce etc. I dalej nic, sciana, jakby wszyscy sie bali drazyc glebiej. Przestalo mi sie chciec rozmawiac. Zreszta, po co mi powierzchowne znajomosci.

      Zanim poznalam I., na jakiejs imprezie spotkalam jej meza. W barwnym tlumie byl jedyna osoba z mojego swiata. Ludzie z Europy Wschodniej od razu sie rozpoznaja. Blysk stracenczego szalenstwa w oczach pomieszny z jakims rodzajem smutku. Do tego rozbrajajaco szczery osad rzeczywistosci. Bez amerykanskiej sciemy i “how are you”, bez politycznej poprawnosci. Ufff, wreszcie nie musze mowic, ze “Am fajn, fenks”. (Jak slysze amerykanskie “How are you” jedyne, co mi sie nasuwa w odpowiedzi to “sp....alaj”).

      Choc mieszkaja w innej czesci miasta przyjechal, by zabrac mnie na wigilijne przyjecia. “Thank you so much”, bylam naprawde wdzieczna. “C'mon, it's fuckin' Christmas”. Po prostu. Jechalismy przez miasto od czasu do czasu komentujac muzyke dochodzaca z glosnikow. Przeskakiwal z piosenki na piosenke w poczukiwaniu czegos, co dostarczy odpowiedniej dawki emocji i energii. Tez tak robie.

      Mieszkaja w duzym domu blisko plazy. W pierwszej chwili czulam sie troche zagubiona w ciemnym duzym ogrodzie. Zza drzew wybiegla mi na powitanie poltoraroczna corka I. Od razu wdrapal mi sie na rece. Jej imie jest angramem imienia jej matki. Za chwile przybiegla niania i zajela sie dziewczynka.

      Zobaczylam ustawiona w ogrodzie sztuczna choinke ze swiatelkami i bombkami, przybrany swiatecznie stol i tlum dzieci. I. zorganizowala wigilie dla swojej rodziny i dla dzieci pracujacych w w jej domu miejscowych ludzi – niani, pomocy domowej, ogrodnika. Wszyscy tu mieszkaja ze swoimi rodzinami. W Dar es Salaam prawie przy kazdym duzym domu jest mniejszy, przeznaczony dla pracownikow. Mala A. wychowuje sie posrod gromadki tutejszych dzieci. Te dzieci pierwszy raz przezyly taka wigilie. Ja tez. Choinka, prezenty, palmy i ciepla noc. I., jak dobra wrozka krazyla po ogrodzie. Przyszedl czas na prezenty. Wszystkie dzieci cos dostaly. Moze dla niektorych byl to pierwszy swiateczny prezent. Ich rodzice nie siedzieli z nami przy stole, ale tez nikt tego nie oczekiwal, i tak nie mielibysmy jak rozmawiac, bo oni nie mowia po angielsku. Trzymali sie troche z boku, zajeci swoja praca – niania pilnowala A., ogrodnik i pomoc domowa dogladali grilla.

     Dosiadla sie do mnie mala miejsowa dziewczynka, corka ktoregos z pracownikow. Drobna, na chudych nogach miala pluszowe niebieskie papucie, ktore dostala pod choinke. Posmyrala mnie palcem po ramieniu, usmiechnela sie, przewrocila oczami pokazujac bialka kontrastujace z jej ciemna skora. Zaslonila oczy. Odpowiedzialam tym samym. Znow sie usmiechnela. Tak sobie siedzialysmy przez chile az poszla w tych papuciach do swojego swiata. Zdecydowanie istnieja tu dwa swiaty, ktore czasem sie przenikaja.

       Siedzielismy tej nocy dlugo, oganiajac sie od komarow. Przez palmowe liscie przebijal sie ksiezyc. 

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Szampan w buszu


        Gdy pierwszy raz mialam jechac na safari pomyslalam: “E tam, o co tyle zawracania glowy, to pewnie takie duze zoo, czym sie tu ekscytowac, zyrafe przeciez widzialam w Chorzowie...”.
Jakze sie mylilam!

Safari w swahili znaczy podroz. Nieco innego znaczenia slowo to nabralo w czasach europejskich kolonii w Afryce. Okreslano nim wyprawy w dzikie afrykanskie tereny, glownie na polowania albo w celach krajoznawczych. Byla to jedna z ulubionych rozrywek trawionych nuda kolonizatorow. Moze jest to nie do pomyslenia, ale tak, zycie w Afryce bylo nudne. Do czasu. Osamotnieni na rozlokowanych w duzych odleglosciach od siebie farmach, pozbawieni galerii, kawiarni i wielkomiejskiego szumu, otoczeni ludzmi z zupelnie innego kregu kulturowego biali mieszkancy Afryki szybko znalezli sposob, jak ubarwic zycie na ojczyznie. Bezkarnosc, poczucie wladzy i wolnosci w polaczeniu z egzotyka otoczenia sprzyjaly dekadenckiemu stylowi zycia. W tamtejszym srodowisku krazyl nawet zart: “Jestes zonaty czy mieszkasz w Kenii?” Przyjecia, bale, wyscigi konne, zawody sportowe i safari staly sie nieodlacznym atrybutem zycia w Afryce. Dobrego zycia.

Baron Bror von Blixen, Karen Blixen, Hatton Finch
Brytyjczycy przeniesli w Afrykanskie warunki elementy wygodnego zycia, ktore pedzili w Europie. Meble, sprzety, elegancka zastawa stolowa – to wszystko znalazlo swoje miejsce w nowym miejscu. Rowniez safari nie moglo sie obyc bez wygod. Gdy ogladalam “Pozegnanie z Afryka” bylam zaskoczona, ze Karen Blixen ze swoim przyjacielem Denysem Hattonem – Finchem posrodku sawanny pija wino z krysztalowych kieliszkow przy nakrytym bialym obrusem stole. Safari bylo rozrywka luksusowa. 
Hatton – Finch – przewodnik i organizator safari raz do roku wyjezdzal do Paryza by zaopatrzyc sie w najlepsze trunki. Wiedzial, jak wazny jest magiczny moment powrotu do obozu o zachodzie slonca, gdzie czekaly juz koktajle i przekaski. Niektorzy wybijali sie ponad ten standard. Lord Randolph Churhill, ojciec Winstona, zabral na safari fortepian. Theodore Roosevelt posrod ton ekwipunku mial biblioteczke z szescdziesiecioma tytulami.

Dzis nikt juz nie zabiera na safari tak absurdalnego wyposazenia, ale wciaz pozostaje ono ekskluzywna rozrywka. Zamozni turysci moga zatrzymac sie w eleganckich obozach podobnych do tych rozbijanych za czasow Hattona – Fincha. Zaprojektowane sa oczywiscie w rozwinietym w czasie kolonii “stylu safari” - kombinacji europejskiej elegancji z motywami afrykanskimi. Sa to z reguly solidne plocienne namioty o rozmiarach malego domu. Ustawione na drewnianych podestach, osloniete od deszczu makuti – dachem z traw lub palmowych lisci, wyposarzone w stylowe meble. W najdrozszych obozach, w ktorych cena za nocleg przewyzsza 1000 dolarow za osobe, sciany (zamiast namiotow sa tam domy), zdobione sa zlotymi stiukami a sufit krysztalowym zyrandolem. Styl safari moze miec wiele oblicz.

Bywa, ze noca do obozu zakradaja sie dzikie zwierzeta. Czasem licza na przekaske, czasem chca sie tylko napic wody - z basenu. Od dzikiej afrykanskiej przyrody dziela w nocy tylko cienkie sciany namiotu a dochodzace z zewnatrz odglosy dzialaja na wyobraznie. Przed wejsciem do namiotu zawsze stoi mala oliwna lampka i w zadnym wypadku nie nlezy jej gasic – ogien odstrasza dzikie zwierzeta. W jednym z obozow lampart porwal malego chlopca, ktory wraz z bratem szedl z restauracji do namiatu. Chlopiec zostal pozarty przez dzikie zwierze.
Krater Ngoro Ngoro - piekny i...zatloczony, bo zbyt popularny.

Nie nocowalam w eleganckim namiocie, ale i bez tego safari bylo emocjonujaca przygoda. Dzikie zwierzeta spokojnie przechadzaly sie juz na poboczu prowadzacej do parku narodowego szosy. Pierwsza zyrafa, antylopa czy zebra to wybuch entuzjazmu. Potem jest juz ich tylko wiecej i wiecej. Kazda chce sie sfotografowac, niemalze pochlonac oczami, zapamietac. Po chwili uruchamia sie odruch, ktory nazwalam “syndromem safari”. To wpatrywanie sie w wyschniete trawy, ktorymi porosnieta jest sawanna w nadziei zobaczenia CZEGOS i zludzenie, ze COS sie tam wlasnie poruszylo. Najbardziej upragnione cele to zwierzeta nalezace do tak zwanej Wielkiej Piatki: lew, slon afrykanski, bawol afrykanski, nosorozec czarny, lampart. Widzialam lwy, ktore lezaly w odleglosci jednego metra od samochodu i nie zwracaly na nas uwagi. Mialy nabrzmiale od jedzenia brzuchy a obok lezaly resztki upolowanego przez nie bawolu. Slonie i bawoly spotkac mozna wlasciwie na kazdym kroku. Prawdziwa gratka to lampart i nosorozec, ktorych nie udalo mi sie zobaczyc. Gdy wpatrywalismy sie w drzewo, na ktorym COS sie poruszylo , zamiast lamparta zobaczylismy roj much tse – tse, ktore zaatakawoly nasz samochod. Blyskawicznie zamknelismy okna i wybilismy te, ktore zostaly. Ukaszenie przez tse – tse moze wywolac nieprzyjemna goraczke.
W parku narodowym obowiazuje zakaz opuszczania samochodu ze wzgledow bezpieczenstwa. Sa pojedyncze miejsca, gdzie mozna to zrobic. To cudowne uczucie. Wokol pustka, spalona sloncem sawanna i tysiace owadow szemrajacych w trawie. Znow emocje jak te w dziecinstwie – czysta radosc. Wieczorem, wedle obowiazujacego zwyczaju wypilam drinka (oczywiscie dzin z tonikiem), patrzac na zwierzeta idace do wodopoju.
Na dzikie zwierzeta mozna ten niestety polowac. Cena pozwoleni na odstral dochodzi nawet do kilkudziesieciu tysiecy dolarow.  Nie odstrasza to na przyklad bogatych Teksanczykow, ktorzy przylatuja tu prywatnymi samolotami w towarzystwie kilku metres. Przez trzy tygodnie bawia w najlepszych obozach, poluja, wyprawiaja trofea, dla pan kupuja lokalne diamenty – tanzanity. To dzisiejsza “dekadencja”. Pieniadze za pozwolenie na polowanie (wydawane przez panstwo) przeznaczone sa na konserwacje i ochrone przyrody. Mam nadzieje, ze tak sie dzieje, choc caly ten proceder wydaje mi sie potworny. Jak mozna strzelac do dik dika (dikdik to gatunek antylopy o bardzo malych rozmiarach. Zyje na niewielkich rozmiarow polaciach ziemi, ktora dobrze zna i czuje sie na niej bezpiecznie. Cale zycie spedza w towarzystwie jednej pani/pana dikdika) ????

Dikdik (zdjecie pozyczone z internetu)
Dikdik (zdjecie pozyczone z internetu)


Bibliografia:


“Safari Style”, Tim Beddow i Natasha Burns

wtorek, 30 listopada 2010

Kolacja na plazy

    Zaczerwieniona od goraca skora na nogach, bluzka ubrudzona weglem i tluszczem, oczy lzawiace od dymu z paleniska. Od miesznia w kotle bola rece. Przygotowanie posilku na wolnym ogniu nie jest proste, ogien jest nieprzewidywalny, raz mocniejszy z jednej, raz z drugiej strony, trzeba blyskawicznie zlokalizowac miejsce, w ktorym jedzenie moze przywierac do garnka i przypalac sie. Dlatego tak wazne jest mieszanie. Mieszam wiec poznajac tajniki kuchni indyjskiej. To wszystko przy okazji KAROGI.
KAROGA w swahili znaczy wlasnie “ mieszac”.
 Moi hinduscy znajomi maja w zwyczaju organizowanie karogi prawie co tydzien, w srode. Idea karogi jest gotowanie w terenie, na wolnym powietrzu. Sa to na ogol spotkania w meskim gronie, ale zostalam wtajemniczona. Z wdziecznosi staram sie jak najwiecej siekac, mieszac i dogladac potraw. Mistrzem ceremonii jest Superkucharz (na co dzien zarzadza firma dystrybujaca wyposazenie domow), ktory o jedzeniu wie chyba wszystko. Smak przyzadzonego przez niego curry na dlugo pozostaje w pamieci.
Najlepszym miejscem na karoge jest plaza. Garnki, palenisko i podstawowe skladniki organizowane sa w okolicy. Superkucharz wysyla swojego pomocnika (lebski Hindus urodzony w Tanzanii), ktory wie, jak znalezc dobrego kurczaka (zywe kurczaki sprzedawane sa na ulicy z ustawionych na poboczu klatek, mozna tez kupic prosto od gospodarza), targuje sie ze sprzedawcami ryb, kupuje wegiel i organizuje kogos do pomocy przy siekaniu i zmywaniu. Potrawa glowna planowana jest z wyprzedzeniem, przystawki czesto organizowane sa spontanicznie. Czasem przyjdzie miejsowy rybak ze swiezymi krewetkami, innym raze sprzedawca krabow.
Gdy juz cale zaplecze zostanie skompletowane, rozpoczyna sie zmudny proces gotowania. Nie ma karogi bez czosnku, imbiru, cebuli i podstawowych przypraw: chili, nasion kminku (troche inne niz te w Polsce), kory cynamonowca, kolendry, anyzu, kurkumy, kardamonu, gozdzikow, oraz dobrej muzyki i lodowki turystycznej wypelnionej napojami.
Chetni do pracy siekaja cebule, kolendre, pomidory, rozcinaja i czyszcza krewetki usuwajac cieniutki paseczek jelita z resztkami pokarmu. Moim ulubionym zadaniem jest rozcinanie langustyn (mam nadzieje, ze to poprawna nazwa, chodzi o gigantyczne krewetki) i marynowanie ich w czosnku i imbirze. Potem trafiaja na goracy olej i flambirowane sa w alkoholu.
 Zdjete z patelni, gorace i miesiste oplywaja czosnkiem. Moje ulubione.
Ryby przygotowywane sa na rozne sposoby, czasem nacierane przyprawami, innym razem leza przez jakis czas w marynacie o kolorze i konsystencji rozwodnionej gliny. Z reguly podawane sa w calosi pozbawione wczesniej wnetrznosci i oczyszone jeszcze na targu rybnym. Taleze z rybami kraza miedzy uczestnikami karogi by kazdy mogl sprobowac. Je sie rekami. Na poczatku mialam z tym problem, szczegolnie, gdy w poblizu nie bylo wody i mydla. Zastapilam je cytryna.
Przerwy miedzy posilkami wypelniaja tance, najczesciej przy hinduskich przebojach. Mezczyzni swietnie sie bawia w swoim gronie, tancza, spiewaja, czasem dopada ich nostalgia przy zewnych starych indyjskich piosenkach. Gdy ktorys z kolegow jest w innym kraju na dluzej albo wyjechal na zawsze, dzwonia do niego i mowia, jak bardzo go tu brakuje. Tak mijaja kolejne godziny.
Ostatnim daniem jest curry. Najczesciej jest to kurczak curry, czasem zdarz sie jagniecina. Dobrze jest czasem sprobowac kurczaka, ktory nie jest nafaszerowany antbiotykami i hormonami. Curry zawsze bylo dla mnie tajemnica, teraz wiem jak osiagnac ten charakterystyczny smak dzieki asystowaniu Superkucharzowi. Curry najlepiej podawac z ryzem albo indyjskim okraglym chlebem. Ryz pochodzacy z Tanzanii ma bardzo ladny zapach i slodkawy smak, mozna go wzbogacic dodajac do gotowania anyz i cynamon.
W Kenii zaskoczylo mnie to, ze sa specjalne miejsca przeznaczone na karoge. To cos na ksztalt restauracji, w ktorej kazdy gotuje sobie sam. Na ogrodzonym terenie stoi kilkanascie wiat, kazda nosi nazwe innej przyprawy. Obok wiaty jest palenisko, umywalka, zestaw przypraw i posiekane przez obsluge bazowe skladniki: cebula, pomidory, ziolai czosnek. Pozostale skladniki, zalezne od wybranej potrawy, uczestnicy przynosza sami. Napoje sprzedawane sa w barze na miejscu. W Kenii karogi sa w srody i w piatki. W srody – w meskim gronie, w piatki – z rodzina.
Bardzo lubie koroge i ducha czystej zabawy i radosci towarzyszacego tym spotkaniom.


P.S.

Jest wiele odmian curry, podaje najbardziej podstawowy przepis, nie trzeba trzymac sie scisle proporcji, wszystko jest “na oko”:


Skladniki:
Drobno posiekane trzy duze cebule
Drobno posiekane pomidory (pol kilograma)
Kurczak w czesciach
Nasiona kminku
Suszone chili
Kora cynamonowa
Anyz
Gozdziki
Kurkuma
Kardamon
Swieza kolendra
Garam Masala
Olej


Na rozgrzany na patelni olej nalezy wrzucic garsc nasion kminku, kore cynamonowa, piec kwiatow anyzu (mowiac kwiat mam na mysli ksztalt skorupki z kuleczkami anyzu), siedem kulek kardamonu, dwa suszone chili, szesc gozdzikow i prazyc przyprawy przez kilka minut. Nie przypalic! Nastepnie trzeba dorzucic cebule. Musi byc naprawde drobno posiekana, moze byc nawet zmiksowana. Cebula musi sie uplynnic i pociemniec, ale absolunie nie moze byc chrupiaca. Gdy sie to juz stanie, trzeba dodac pomidory i czosnek, duzo czosnku, nawet cala glowke, imbir (polowka posiekana drobno), sol, pieprz i mieszac i gotowac tak dlugo, az wszystko bedzie mialo w miare jednolita konsystencje. Czas na kurczaka. Do tej ilosci sosu nalepiej wrzucic dwie nogi, ale w kilku kawalkach, by nie gotowaly sie zby dlugo. Kurczaka mozna wczesniej zamarynowac w oleju, czosnku i soli. Wszystko trzeba dusic, ewentualnie dodac wody, choc kurczak hodowlany puszcza bardzo duzo wody. Nastepnie trzeba dodac lyzeczke kurkumy. Mozna tez dodac lyzeczke Garam Masali, choc wczesniej dodane przyprawy tak naprawde sa skladnikami masali. Gdy kurczak bedzie gotowy, potrawe nalezy serwowac z ryzem z duza iloscia osiekanej swiezek kolendry.

Smacznego!

poniedziałek, 29 listopada 2010

TUPO

Dlugo nie pisalam chyba z powodu TUPO.  TUPO ma bardzo charakterystyczne objawy. Ludzie pograzenie sa w letargu. Miejscowi zasypiaja wszedzie, gdzie tylko jest odrobina cienia – na poboczu ruchliwej ulicy, na klatce schodowej, wiedzalam robotnikow spiacych pod pracujaca maszyna, ktora drylowala dziure w ziemi. TUPO to zawieszenie tu i teraz, trwanie w “nie - dzianiu sie”. 

      TUPO jest zarazliwe. Bacyl letniego otumnienia ma tu doskonale srodowisko rozwoju. Namnaza sie w wysokiej temperaturze. Jest goraco, coraz gorecej. Powietrze jest wilgotne. Od poludnia do pietnastej slonce jest nieznosne. Cialo odmawia posluszenstwa. Instynktownie szuka najblizszego wentylatora, by przetrwac przy nim najgorsze godziny upalu. Taka aura sprawia, ze zaczynam myslec, ze wszystko moze a nawet musi poczekac. Probowalam. Pojechalam na bazar po materialy na sukienki, ale musialam szybko wracac, bo bylo za goraco. W autobusie zemdlal licealista. Ktos wyciagnal z jego plecaka pozolkly podrecznik i zaczal go wachlowac. Doradzilam, by polozono go na plecach i uniesiono nogi do gory. Mezczyzni zrobili to bez cienia watpliwosci (bialy ma autorytet). Nikt nie mial wody, moja butelka byla pusta. Ktos zdjal chlopakowi ogromne spotrowe buty na sprezynujacej podeszwie.
Nigdy drugi raz nie zakladam ubran, w ktorych jestem w dala dala. Wpatruje sie w brudna gabke na rozdartym siedzeniu i zastanawiam sie, co sie tam klebi. Czlowiek jednak moze przetrwac wiecej, niz mu sie wydaje. Jakos tutaj nie mam alergii, ktora nekala mnie w kraju. Mimo to, gdy wracam do domu natychmiast biore prysznic a ubrania wrzucam do prania. Pranie musi jednak poczekac. “Badaaye” (pozniej), “Kesho”(jutro), te slowa slysze tu bardzo czesto. Czesto tez slysze “hamna” - czyli brak. I to kolejny czynnik sprzyjajacy rozwojowi TUPO.

Na przekor TUPO moge robic skrzetny plan dnia zakladajacy np. prace na komputerze, pranie, spotkanie z kolezanka etc. W momencie, gdy siadam przy biurku i wyciagam reke, by nacistnac przycisk “power”, wylaczaja prad. Elektrownia nie nadaza. W goracych miesiacach, gdy wszyscy wlaczaja klimatyzacje zuzycie pradu dramatycznie wzrasta i ciecia sa prawie codziennie. Ostatnie trwalo dziesiec godzin. Ten punkt planu dnia moglam wykreslic.

Od trzech dni oszczedzamy tez wode. Zbiornik jest prawie pusty. Raz w tygodniu napelnialismy go woda kanalizacji miejskiej, ale od kilku dni w rurach pustka. W centrum wody nie bylo ponad dwa tygodnie, nikt z nas nie odwazyl sie pojsc do restauracji polozonej w tamtym rejonie z obawy przed zatruciem mozliwym w tych warunkach higienicznych. Tutaj cholera nie wystepuje jedynie na kartach powiesci, tutaj moze sie zdarzyc naprawde. Dzieki problemom z woda chodze czesciej na basen, by skorzystac pozniej z prysznica. Robi to coraz wiecej osob pozbawionych wody. Pranie bedzie “baadaye”.

Kolejny czynnik sprzyjajacy TUPO to masowa nieslownosc. Ludzie nie odpowiadaja na maile, na smsy, umawiaja sie na spotkania i nie przychodza albo odwoluja w ostatniej chwili. Slowo ma krotki okres przydatnosci, moze w tych warunkach przetrwac jedynie kilka godzin. To, co powiedziane jest dzis, juto zostanie zapomniane. Juz nawet sie nie gniewam, ze kolezanka obiecala zadzwonic i podac termin spotkania. W koncu przeciez zadzwoni. Kolega obiecal wybrac sie ze mna na robienie zdjec do miasta (urodzony tutaj, zna miejsca i ludzi), czekalam caly tydzien, odwolal w ostatniej chwili. Nawet sie nie zdziwilam. I tak ciagle. Ktos obiecal przyjsc, nie przyszedl, ktos obiecal oddzwonic, nie oddzwonil. Codziennie jakas mala zlamana obietnica. Zaczynam sie cieszyc, ze nie znalazlam tu pracy, bo jak pracowac w takich warunkach...

Ukoronowaniem wszystkiego jest piekno natury. Czego chciec wiecej jesli kilkadziesiat metrow od domu jest ocean, palmy i plaza. Godzinami mozna wpatrywac sie w oczekujace na wejscie do portu statki, cieszyc sie bryza i pocztowkowym zachodem slonca kazdego wieczora. Czyz nie po to pracujemy 12 godzin dziennie by potem przez dwa tygodnie sie tym cieszyc? Drze na sama mysl o tym, jak dlugo przyjdzie mi to wszystko odpracowywac ;-)

poniedziałek, 1 listopada 2010

Fundi Bomba

rudno tu znalezc prace. Nie moge zatrudnic sie nawet jako kelnerka, bo w Tanzani sa bardzo powazne ograniczenia jesli chodzi o zatrudnianie obcokrajowcow. Limit to 5 osob dla kazdej firmy. Pracodawca musi tez zaplacic za pozwolenie na prace dla emigranta, ktore kosztuje ok 800 dolarow. Do tego to kraj, w ktorym nietrudno o taniego rodzimego pracownika. Potencjalni pracodawcy, z ktorymi sie spotykalam, mimo pozorow zainteresowania nie odpowiadali nawet na moje wiadomosci. Nie tylko mnie to spotkalo. Tutaj ludzie naprawde sa nieslowni. Aby miec pewnosc, ze umowione spotkanie dojdzie do skutku, trzeba co pol godziny wysylac smsa z potwierdzeniem. Moze to kwestia upalu, ze ludziom ulatuje wszystko z pamieci. Osoby, ktorym udalo sie znalezc prace na poczatku sa bardzo sfrustrowane. Tu osiagniecie zamirzonego celu moze trwac w nieskonczonosc i wszystkich na bierzaco trzeba kontrolowac.
Skoro nie moge pracowac w swoim zawodzie i mam duzo czasu postanowilam, zrobic cos, o czym zawsze marzylam.
Jak wiekszosc dziewczyn lubie mode. Nie moge przejsc obojetnie obok kolorowych tkanin. Od razu wymyslam, co by mozna z nich zrobic. Mam to chyba po Babci, ktora szyla sobie ubrania i choc nie miala zbyt wiele pieniedzy, zawsze byla elegancka i wszyscy zwracali uwage na jej styl “jak z zurnala”. Szyla rowniez dla mnie, rodziny i dla mojej lalki Lizy (polska wersja Barbie), ktora miala lepsze stroje niz te z metka Mattel. Ja tez postanowilam robic ubrania i je sprzedawac. W Dar es Salaam wybor ubran jest niewielki a ceny absurdalne. Z reguly w malych butikach sa pojedyncze sztuki. Czesc ubran to drugi obieg choc tutaj nikt tego nie nazywa “second hand”. Niezamozne kobiety ubieraja sie w tradycyjne chusty (kangi i kitenge). Owijaja je sobie wokol bioder, narzucaja na ramiona, szyja z nich sukienki. Te tkaniny bardzo czesto ozdobione sa duzymi, graficznymi wzorami. Dzieki temu kobiety wygladaja bardzo radosnie okryte np. rozowa chusta w ogromne kwiaty albo zielona w owoce. Sa tez kangi “w meczet” albo “w Baracka Obame”. Niektore wzory, te mniej pospolite, sa naprawde ladne. Postanowilam szyc sukienki z kang i innych materialow, ktore wyszperalam na Kariakoo i na targu z tkaninami. O chaosie zakupow na Kariakoo juz pisalam, jezdze tam wlasnie na polowanie na materialy. Czasem widze kobiete ubrana w chuste we wzor, ktory wyjatkowo mi sie potoba i potem godzinami go szukam na bazarze, czesto bezskutecznie.
Oczywiscie nie szyje sama. W Dar jest bardzo wielu krawcow. Wlasciewie co piaty kantorek na handlowej ulicy nalezy do krawca. Sa oblozeni praca, bo tu taniej jest cos uszyc niez kupowac gotowe sukienki. Z dwiema pierwszymi kangami pojechalam na rowerze do “Slumville”. Dlugo sie nie zastanawialam, komu powierzyc zadanie uszycia sukienki i bluzki, bo moglabym zastanawiac sie w nieskonczonosc. Nie ryzykowalam wiele, kanga nie byla droga. Zachecila mnie zielono – czerwona spodnica – bananowka wiszaca na drzwach malego zakladu krawieckiego. Pomyslalam, ze skoro ten krawiec umie uszyc taka spodnice, nie moze byc zly. Zaklad mial duze drzwi, ktore byly otwarte by do pomieszczenia wpadalo swiatlo. W niewielkim pokoju ustawione byly trzy maszyny do szycia. Przy jednej siedzial krawiec specjalizujacy sie w odziezy meskiej, na przeciwko – dziewczyna i mezczyzna szyjacy stroje damskie. Podloga zaslana byla scinkami kolorowych materialow. Na odrapanych scianach, obok zegara i kalendarza, wisialy plansze z wzorami a wlasciwie fotografiami sukien, sposrod ktorych wybieraja miejscowe kobiety. Z tylu byl jeszcze jeden ciemny pokoj przeznaczony na robienie wykrojow i prasowanie. W jednej ze scian zamiast okna byla ogromna dziura. Nie bylo to miejsce, ktore mozna by nazwac “atelier”. Elegantka by tam raczej nie weszla. Nie wierze jednak w pozory a w talent krawca. Poza tym mam slabosc do bardzo lokalnych miejsc.
Zupelnie nie wiedzialam, czego sie spodziewac. Okazalo sie, ze ani usmiechniety krawiec o okraglej jak paczek twarzy, anie jego mloda pracownica nie znaja ani slowa po angielsku. Ja nie znam swahili. Jak przebrnac przez swiat zakladek, marszczen i zatrzaskow nie uzywajac slow? Okazalo sie, ze mozna. Trzeba tylko dokladnie narysowac, czego sie oczekuje, rozpisac wymiary a potem pomoc sobie jeszcze jezykiem migowym. Posostaje oczywiscie przestrzen na rzeczy niedomowione, zinterpretowane mylnie przez krawca, ale to sprawia, ze caly proces jest jeszcze bardziej emocjonujacy. Po omowieniu projektu czas na negocjacje i ustalenie daty odbioru. Kwote krawiec pisze na papierze, ja na ogol dla zasady sie targuje. Potem na wytarganej z zeszytu kartce dostaje wypisany odrecznie w swahili rachunek. Na kalendarzu wskazuje mi date odbioru, jest to z regoly piec dni.
Pelna ekscytacji jechalam po odbior pierwszych ubran. Niestetu juz na progu uslyszalam “kesho”, czyli jutro. No tak, tanzanski styl, trudno oczekiwac slownosci. Nastepnego dnia wszystko bylo jednak gotowe i ku mojemu zaskoczeniu wygladalo dobrze. Sukienka wymagala kilku poprawek, ale moj plan okazal sie mozliwy do zrealizowania. Powierzylam krawcowi kolejne projekty.
Musze wybierac takie, ktore jestem w stanie rozrysowac, wstepnie zafastrygowac i wytlumaczyc bez uzywania slow. Musza byc uniwersalne. Z niecierpliwoscia oczekuje na dzien odbioru i wracam niepocieszona, gdy znow slysze “kesho”. Uwielbiam moment, gdy widze uszyta sukienke. Pedze potem na rowerze do domu, by ja przymierzyc. Nie mam duzego lustra, wiec staje na chwienych nogach na brzegu wanny i przegladam sie w niewielkim lusterku zawieszonym nad umywalka. Uzywam go tez, gdy wymyslam sukienke i proboje nadac jej ksztalt. Nie jest to wtedy proste. Gdy sukienka dobrze lezy mam wielka satysfakcje, ze sie udalo bez wielkiego lustra, bez atelier, bez debatowania z krawcem.
Nie umiem projektowac stron internetowych, wiec zalozylam bloga, gdzie zamieszam zdjecia sukienek (www.oleafrica.blogspot.com).Pierwsza sesja byla w plazowym klubie, fotografem bym moj chlopak. Wydrukowalam tez male wuzytowki, rozsylam maile i czekam na pierwsze klientki. Wkrotce na blogu pojawia sie nowe zdjecia w nowych strojach. Jutro odbieram kolejna sukienke od mojego “fundi”. Fundi to w swahili slowo, ktorym okresla sie rzemieslnika – hydraulika, stolarza, krawca. Na jednym z zakladow jest napis “fundi bomba”, ktory zawsze mnie smieszy. Nie pracuje tam konstruktor ladunkow wybuchowych. Bomba to slowo, ktore oznacza pelen zakres. Mozna go uzyc tez w barze czy restauracji, gdy ma sie juz dosc jeszczenia i picia.

niedziela, 24 października 2010

Rolling Stones i fabryka czekolady

      Dzielnica Masaki lezy na polwyspie. Ocean, uwieziony miedzy dwoma skrawkami ladu jest tu spokojniejszy. Z brzegu widac nie horyzont, a lad – inna czesc miasta i polozone dalej miejscowosci. Jest cos, co tzakloca ten krajobraz. Kazdy, kto pierwszy raz patrzy na sasiedni brzeg nie moze nie zapytac: “A co to jest”. Intrygujacy, wrecz niepokojacy ksztalt, ktory kaze do siebie wraca i wpatrywac sie. Wpatruje sie wiec w zakrzywiona wieze otoczona kilkoma budynkami, choc juz wiem, ze to nie zlowrogie zamczysko ani nie tajemnicze laboratorium. To fabryka cementu. Jednak i w fabryce cementu moga dziac sie tajemnicze historie. Cementownia byla pierwowzorem fabryki czekolady w powiesci Roalda Dahla. Pisarz mieszkal w Dar es Salaam dwa lata, pracowal tu dla Shella.
Tajemnicza wieza

      Fabryka, prawie jak Gora Sw. Wiktorii w Prowansji ma wiele obicz. Widziana z daleka jest tajemnicza, z bliska, w pelnym sloncu troche traci swa moc by odzyskac ja po zmroku, gdy fabryczny szkielet oswietlaja zarowki - jedyne zrodlo swiatla w opustoszlaej okolicy.
Z fabryka sasiaduje dziwaczne miejsce, teren, z ktorego eksploatuje sie ziemie na potrzeby produkcji cementu. Nie byloby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby wyrobisko nie bylo zabudowane domami. Ziemie wybrano, domy zostawiono i teraz stercza na kilkumetrowych mini urwiskach. Z kazdego okna widac przepasc. Nie wiem, czy mieszkancy za kazdym razem musza sie do domu wspinac, czy spuszczac drabine. Domyslam sie, ze ktos tam wciaz mieszka, skoro domow nie zburzono.

Koniecznie w paski
      Wybralismy sie kiedys na wycieczke motorowka na przeciwlegly brzeg. Ja, Kapitan, Superkucharz (o nim jeszcze kiedys napisze), Pomocnik Superkucharza i Wspolokator.
 Jako jedyna dziewczyna bardzo chcialam byc za cos odpowiedzialna, wiec poprosilam Kapitana by dal mi zadanie. Mialam opuszczac i podnosic kotwice. W Tanzanii radykalne przyplywy i odplywy sa codziennie, krajobraz zmienia sie z godziny na godzine. Zostawiajac gdzies lodke trzeba o tym pamietac, bo mozna ja zastac na mieliznie albo daleko na wodzie. Kotwica byla ciezka i nabilam sobie wiele siniakow, ale zadanie wypelnilam. Zatrzymalismy sie w barze na polnocnej plazy. Bar prowadzi rastafarianin z Malawii. Rasta z wygladu, bo nie wiem czy z filozofii.

Licytator
     Siedzielismy na plazy , Suprkucharz piekl ryby kupione na targu polozonym w sasiedztwie. Dobiegal stamtad krzyk sprzedawcy prowadzacego aukcje. To nie Sotheby's. Mezczyzna mial zdarty glos i wrzeszczal bez ustanku przez kilkanascie minut. Gdy przyszlismy na targ, uslyszlam, jak zmodyfikowal swoj tekst. Pomiedzy niezrozumiale dla mnie slowa co chwiala wplatal “muzungu” (bialy), jakby nasze zainteresowanie rybami mialo podwyzszyc ich wartosc.

    Kapitan opowiadal wlasnie o swoich przygodach na Jamajce, gdzie mieszkal jako chlopiec, gdy na plaze przyszla Kobieta, ktora wspolprowadzi plazowy bar. Bardzo szczupla, okolo szczesdziesiatki, ubrana w jeansy, bawelniana bluzke o kroju modnym teraz w Europie i perlowy naszyjnik. Wyczucie mody rzadkie jak na miejsce odciete od sklepow i kolorowych czasopism. Pod czapka ukryla jasne wlosy. Uslyszala, ze mowa o Jamajce. Tez tam byla wiele lat temu. Odslonila tatuaz na przegubie dloni. “Bylam tam z tymi ludzmi” - powiedziala wskazujac na niezbyt udany rysunek otwartych ust z wystawionym jezykiem. “Rolling Stones???” - zareagowalam blyskawicznie. “To byly szlone czasy”...
Te dobre czasy zostawily gleboki slad w postaci zmarczek na jej twarzy. Troche zbyt glebokich jak na jej wiek. Kontrastowaly z lekkoscia jej figury i mlodzienczoscia. Mieszkala w wielu krajach – Indie, Tajlandia, USA, Francja, teraz prowadzi bar na odludziu na dziewiczej plazy w Tanzanii. Ma w sobie spokoj osoby, ktora wiele widziala i przezyla, choc czasem sie zastanawiam czy ten spokoj to pogodzenie czy wypalenie.

Sciemnia sie
       Zasiedzielismy sie. Zblizal sie zachod slonca. Ocean zaczal robic sie niespokojny. Doplynelismy do lodki (ja z asekuracja, bo slabo plywam i boje sie wody). Poszlam na dziob by podciagnac kotwice. Stracilam rownowage i zlapalam sie lodki w ostatniej chwili. Fale byly coraz wieksze. Wspolokator pomogl mi z kotwica i ruszylismy w droge. Na brzegu stali troche zaniepokojeni naszym poznym powrotem Rasta i Kobieta. Zmierzchalo. Minelismy fabryke cementu. Byla juz oswietlona zarowkmi. Zdalam sobie sprawe, jak daleko jestesmy i ze nie zdazymy przed zupelnym zmrokiem. Przypomnialam sobie, jak Kapitam mi opowiadal, ze raz wracal po zmroku i jakie to nieprzyjemne.
Lodka nie miala swiatel, niewiele bylo widac. Nagle silnik utknal w piasku. Stnelismy na mieliznie. Te tereny sa zdradliwe. Superkucharz, Pomocnik i Wspolokator musieli wejsc do wody by popchnac lodz. Kapitan nie tracil rezonu. Jakby nigdy nic wydawal polecenia. Ja siedzialam ubrana w kamizelke ratunkowa i nic nie mowilam. Balam sie. Bylo juz zupelnie ciemno. Jednym z niebezpieczenstw jest to, ze w ciemnosciach mozna uderzyc w lodke rybacka, malenka drewniana lupinke, ktora miejscowi wyplywaja w gleboki ocean. Rybak zapala mala swiatelko dopiero, gdy dotrze na miejsce polowu. Zarowka wabi krewetki i inne morskie stworzenia. Wytezalismy wiec wzrok, by w pore zauwazyc majaczae w ciemnosci ksztalty.

      Bylam zla na Kapitana i na cala ta wyprawe. Silnik znow utknal na mieliznie, zaloga musiala powtorzyc cala procedure z pchaniem lodzi. Wreszcie doplynelismy do Yacht Clubu. Dopiero w barze Kapitan przyznal, ze byl troche zaniepokojony podroza w ciemnosci.
Wieczorem, gdy zasypialam, przed oczami mialam falujacy ocean.


wtorek, 19 października 2010

Osho i lydki architekta

Mombasa. Odkad pamietam ta nazwa wywolywala u mnie dreszcz podniecenia. W glowie majaczyly mi wyplowiale obrazy tragarzy dzwigajacych potezne kly slonia, arabskich kupcow w malych sklepikach, brytyjskich dzentelmentow popijajacych whiskey w klubie wykladanym mahoniowa boazeria. Moze to lektura “W pustyni i w puszczy” podzialala tak na moja dziecieca wyobraznie.

Kilka dni temu zobaczylam Mombase. Byly arabskie sklepiki i mahoniowa boazeria. Kosci sloniowej na szczesie nie widzialam, choc na slonia niestety mozna zapolowac. Zupelnie legalnie, za duze pieniadze. O tym, co uslyszalam od afrykanskiego mysliwego jeszcze kiedys napisze.

Wrazenia pierwszej nocy byly jednak bardzo odlegle od moich wyobrazen. Po kolacji w stylowej restauracji polozonej na plazy, ktorej architektura i wystroj rzypominaly o arabskich wplywach w Kenii, poszlismy do plazowego klubu. Zamowilismy lokalny koktail – dawa. Dawa w swahili znaczy lekarstwo. Lekarstwo zrobione jest z wodki, miodu i limonek, ktore podaje sie nie wycisniete. Zanim zacznie sie smakowac, trzeba dlugo ubijac w szklance limonki, niczym skladniki leku w aptecznym mozdzierzu. Zaczelam blizej przygladac sie barowym gosciom. Posrod grupy wczasowiczow osobliwe pary – Europejki lub Amerykanki okolo piecdziesiatki w romantycznym uscisku lub w tanecznym szale z mlodymi, umiesnionymi miejscowymi mezczyznami. Wygladali jak etatowi zigolo. Jeden z nich zabral swoja dame na romantyczny spacer nad brzeg oceanu (moze to dama zabrala jego) rozmawiajac i czulac sie nie dbajac o dyskrecje. Moze w kraju nikt na nie nie patrzy, nie docenia, nie przytula. Moze dziala magia egzotyki. W Tanzanii czesto widze bialych, malo atrakcyjnych mezczyzn z duzo mlodszymi, miejscowymi kobietami. Te pary zazwyczaj siedza w milczeniu przy kolacji, wpatrujac sie w wyswietlacz telefonu lub w dal. Czasem rozmawiaja, jesli jest o czym.

Z rajskiego, poludniowego wybrzeza pojechalismy na polnoc. Jeli ktory/as z czytelnikow/czytelniczek kiedykolwiek bedzie wybierac sie na wakacje do Mombasy, niech nie wybiera polnocnego wybrzeza. To miejsce zabudowane wielkimi hotelami, bez charakteru, bez mozliwosci ucieczki od tlumu. Gdybym wydala duzo pieniedzy na wczasy w Mombasie bylabym bardzo zawiedziona trafiajac tam. Poludniowe wybrzeze (okolica nazywa sie Diani) jest zupelnie inna. Plaza jest tak piekna jak na Zanzibarze, piasek sypki jak maka, ocean turkusowy. Tutejsze hotele sa male i stylowe, kazdy ma inny charakter. Mialam szczescie, bo do Mombasy pojechalismy z kolega urodzonym w Kenii. Moglismy zobaczyc ja z zupelnie innej strony, nie czujac sie jak turysci.

Rozczarowanie polnocnym wybrzezem zrekompensowala podroz jeszcze dalej na polnoc, do miejsca zwanego Kilifi. W pobliskiej przystani mielismy spotkac sie z architektem, ktory projektuje domy polozone na wybrzezu (moj kenijski znajomy chce miec taki dom). Po kilkunastu minutach pojawil sie. Szczuply, z wyplowialymi od slonca wlosami i broda, z doskonale wyrzezbionymi, jak na porzadnego Brytyjczyka przystalo, lydkami. (Zawsze zwracam uwage na te lydki, ktore uksztaltowane sa latami gry w tenisa lub uprawianiem innego sportu, ktory u nas byl synonimem dobrobytu a na Zachodzie czyms zupelnie powszednim). Wygladal jak Jeremy Irons, wizerunek psuly jedynie Crocksy, ktore mial na nogach. Z apple'owskiego etui wyciagnal nie laptopa a ksiazke, a raczej album ze swoimi pracami. Zdjecia w ksiazce robia o wiele wieksze wrazenie, poza tym kazdy moze ja indywidualnie przekartkowac, zatrzymac sie przy fotografii jak dlugo zechce, nie trzeba tloczyc sie przy ekranie laptopa ledwie widzac zdjecie z powodu zlego konta patrzenia. Album zaprojektowala zona architekta. Niewiele roznil sie od tych na polce w ksiegarni z dzialu “architektura nowoczesna”. Pojechalismy zobaczyc domy w rzeczywistosci. Niestety nie moge pokazac zdjec, gdyz z niewyjasnionych przyczyn zniknely z karty pamieci. Sracilam wszystkie fotografie z Mombasy, oprocz kilu zrobionych aparatem w telefonie.

        Ledwie wyszlam z samochodu a juz poczula sie jak w albumie wydawnictwa “TASCHEN”. Biale sciany domu odcinaly sie od blekitu oceanu. Podstawowym zalozeniem kazdego z projektow jest to, ze juz od drzwi wejsciowych, na przestrzal, widac wode. Blekit oceanu przechodzi w blekit wody z basenu polozenego na tarasie. Basen konczy sie tam, gdzie taras, dajac optyczne zludzenie, ze jest czescia oceanu. Nie bylo w tych domach koloru innego niz bialy, jasnokremowy i kolor drewna. Urzadzone byly ascetycznie. Lozka i kanapy wyrastaly z podlogi, zrobione z betonu. Materace i obrzyte plotnem poduszki gwarantowaly wygode. Podloga byla rowniez betonowa, co doskonale sprawdza sie w tropikach zapewniajac przyjemny chlod. Na pietro prowadzily schody z polokragla, wybetonowana balustrada, bez przeswitow, tworzaca jednolita powierzchnie. W niektorych domach ksztalty byly nieprzewidywalne, architekt dopoasowywal je na przyklad do linii fragmntu drzewa, ktorym zakonczona byla balustrada. W domu o nazwie “Drzewo figowe” nie bylo ani jednego kata prostego. Ktos probowal doszukac sie w tym inspiracji Gaudim. Drewniane meble pochodzily z warsztatu architekta. Gdy usiadlam na tarasie na pietrze, widzialam jedynie biala metrowa sciane a potem tylko turkusowy ocean. Dwie czyste powierzchnie. Architekt ubrany byl w biale szorty i turkusowa koszulke polo.
        Ze swiata TASCHEN przenioslam sie w swiat powiesci z czasow brytyjskiej kolonii. Zmienilam tylko sukienke. Pojechalismy do polozonego w starej czesci miasta “Mombasa Club”, zalozonego w 1885 r. przez Anglikow. Dzis to prywatny klub, do ktorego wstep maja jedynie czlonkowie. Nasza przepustka bylo zaproszenie na spotkanie organizowane tam przez firme, w ktorej pracuje kenijski znajomy. Moglam swobodnie rozejrzec sie po “Klubie Mombasa”. Czas sie tu zatrzymal. 
 Z tarasu rozposcieral sie widok na ocean, lecz tym razem ciekawsze bylo wnetrze. Pod stopami trzeszczala drewniana podloga, sciany wylozone byly...mahoniowa boazeria. Wyplowiale obrazy w dzieciecej wyobrazni odzyskaly kolory. Weszlam na pietro po schodach, ktore odpowiadaly zgrzytem na kazdy moj krok. Na tarazie staly klubowe krzesla i stoly. Meble, ktorych w zaden sposob nie moglam odcniesc do niczego, co znalam. Fotel czy lampa zawsze sie z czyms kojarza, dzis glownie z ikea albo mebloscianka. Tamte meble byly zupelnie wyrwane ze wspolczesnego kontekstu, przeniesione z przeszlosci.
Czytelnia
Przeszlam galeria, z ktorej rzad drzwi prowadzil do hotelowych pokoi, zwiedzilam slabo oswietlone zakamarki. Wrocilam do sali glownej, zwienczonej tarasem otwartym na ocean. Sala podzielona byla na pokoj telewizyjny, czesc bankietowa i czytelnie. W czytelni, na ogromnym stole wylozone byly tytuly z roznych krajow. Wybralam jeden z magazynow i usiadlam w wygodnym fotelu. 
Na wypadek omdlenia - lezanka w damskiej toalecie


Znow uleglam swojwj slabosci do uciekania w fikcje, do wyobrazania sobie, ze zycie to powiesc lub jej fimowa adaptacja. Jednak tego wieczora nie musialam niczego udawac. Rzeczywistosc byla atrakcyja niczym fikcja. Bylam w tym miejscu, w swojej skorze i wszystko dzialo sie naprawde a krzykliwa wspolczesnosc nie byla sie w stanie w te przestrzen wedrzec nawet z magazynu, ktory czytalam.
Ze schodow, przez uchylone drzwi zobaczylam bar. Siedzialo przy nim kilku Europejczykow i Hindus w turbanie. Weszlam. Rozmowa na chwile ucichla. Pomyslalam, ze moze podoba im sie moja sukienka albo dawno nie widzieli Europejki. Na tarasie siedzialo dwoch Kenijczykow. Ozezwil mnie wieczorny wiatr. Wrocilam do znajomych i podzielilam sie wrazeniami.





  • Wiesz, to miejsce zachowalao wiele ze swojego dawnego charakteru – powiedzial znajomy na stale mieszkajacy w Mombasie – Na przyklad do baru maja wstep wylacznie mezczyzni.
Teraz zrozumialam, ze nagla cisza w barze nie byla kwestia oszalamiajacej sukienki.

  • Ale ja wlasnie wrocilam z tego baru.
  • Slyszlas o Karen Blixen? - odezwal sie ktos z drugiego konca stolu.

Co za wyczucie! Pyta mnie o Karen Blixen, kiedy od kilku godzin sobie wyobrazam, ze jestem w “Pozegnaniu z Afryka”.

  • Oczywiscie. Pewnie chodzi ci o moment, kiedy musiala opuscic Kenie i panowie zaprosili ja na pozegnalnego drinka do baru tylko dla mezczyzn. W dowod uznania.

Pytanie o Blixen zadal Hindus, ktorego pamietam z Nairobi. Przyjaciel znajomych. Po weselu poszlismy do baru i on tam na nich czekal. Przygladal mi sie wtedy wnikliwie, chyba dlatego, ze bylam ubrana w sari. Zapamietalam jego spokojna, madra twarz. Byl jakby z innego swiata. Wiedzialam, ze bedzie w Mombasie i cieszylam sie na to spotkanie. Wlasciewie niewiele z nim rozmawialam, wiedzialam jedynie, ze jednym z jego interesow jest import koralikow przeznaczonych do wyrobu masajskiej bizuterii. Wydal mi sie blisa osoba. Nie mialo to nic wspolnego z fizyczna fascynacja.

Wieczor powinien byl sie skonczyc w Klubie Mombasa. Gospodarz wieczoru chcial jednak zaprowadzic nas w jeszcze jedno miejsce, tym raze do dyskoteki Floryda. Szybko zeszlam na ziemie. Klub Floryda byl siedliskiem prostytutek. Lata swietnosci mial dawno za soba, choc wciaz w weekendy przychodzily tu tlumy. Tego wieczora bylo jednak dosc pusto. Ucieklismy przed dziewczynami w najdalszy kat. Od oceanu zalatywalo zgnila ryba. Bardzo blisko przeplynal ogromny statek. Zielone i czerwone siatelka dawaly mu znak, gdzie ma sie kierowac. Zawsze mi smutno, gdy widze prostytutki. Ubrana w cetki dziewczyna gladzila po plecach starego Chinczyka, jakis chlopak, pewnie wczasowicz, flirtowal z inna w kacie. Kelner przyniosl kurczaka i zylasta baranine. Piwo bylo zwietrzale. Tylko Hindus wciaz nie tracil pogody.

  • Slyszeliscie o Osho? - zapytal.
Przed oczami stanela mi ksiegarnia na Dworcu Centralnym w Warszawie i kilkanascie ksiazek – Osho to, Osho tamto. Moglam nie byc tak sceptyczna, kupic jedna, moze tez bym sie tak dzis usmiechala.

Drobiazgi z zycia codziennego

      Mialam na dzis wiele planow, ale polowy zaniechalam z powodu temperatury. Wszystko, co wymaga dluzszej jazdy na rowerze albo chodzenia po Kariakoo musi poczekac. Pytanie tylko – jak dlugo, bo dopiero pazdziernik a najwieksze upaly przyjda w grudniu. Postanowilam dzis opisac kilka drobiazgow z codziennego zycia w Dar es Salaam.
      Jesli uda mi sie przespac poranne smodlitwy z meczetu, budza mnie ptaki, ktore mieszkaja na drzewach i krzewach za oknem. Mamy szczescie, ze nie przepedzily ich kruki, ktorych w Dar jest zatrzesienie. W restauracjach i barach kruki poluja na jedzenie, siadaja kilka metrow od celu, przygladaja sie talezom i kracza. Raz jeden poczestowal sie kawalkiem mojej salaty, choc wcale nie odeczlam od stolu. Zazwyczaj kradna, gdy nikt nie pilnuje. Wladze miasta placily nawet za przyniesienie ogona martwego kruka, ale ptaki wciaz maja sie dobrze.
      Kruki to miernik czystosci miasta. Im wiecej smieci, tym wiecej krukow. Dzis idac z ulica uslyszalam krakanie, zlecialo sie ich chyba pietnascie. Robia to zawsze, gdy jeden z nich zdycha. Faktycznie, na drodze lezal konajacy ptak a drugi probowal go dziobac. Nie znam sie na ich obyczajach, ale przypuszczam, ze probowal pozbyc sie slabego osobnika. Przejechal samochod i kruki schowaly sie na drzewie. Przechodzacy mezczyzna kopnal ledwo zywego ptaka.
        Nie ujmujac szarym wrobelkom, ktore bardzo lubie, za onem mozna zobaczyc kolorowe, egzotyczne gatunki. Nie przywyklam do tego, wiec cieszy mnie to ptactwo. Siadam rano z kawa w przedsionku i czekam na nie. Czasem zlatuja sie do krzaka bugenwilii, rosnacego przy domu. Bugenwila ma kwiaty w mocnych, soczystych kolorach – biskupim, rozowym, sa tez biale, lososiowe i bladorozowe. Kwitna wlasciwie bez przerwy ozdabiajac ulice i ogrody.
        Dzis poranny spokoj przerwalo stukanie w brame. Dwoch nieznajomych przyszlo nas poinformowac, ze w rurach jest woda. Brzmi to niedorzecznie. Tutaj z woda w kranie sprawa nie jest taka oczywista. Wiekszosc z domow, w tym nasz, wyposazona jest w zbiorniki, ktore napelnia sie co jakis czas (u nas raz na tydzien) woda przywozona przez cysterne. Zbiorniki sa glownie firmy Kiboko, co w swahili znaczy hipopotam. Slusznie, bo sa ciemne i pekate jak hipopotamy. Czasem jednak odkrecaja zawor i wode mozna napompowac z rur. Na jakich zasadach to wszystko dziala, nie mam pojecia. Wody z kranu absolutnie nie mozna pic, lepiej nie uzywac jej tez do gotowania zupy. Nie myje sie w niej rowniez warzyw, ktore zjadane sa bez gotowania. Mam specjalny chlor do dezynfekcji wody. Potem salata zalatuje troche wybielaczem, ale moze to lepsze niz ameba, cholera albo tyfus (oczywiscie dramatyzuje i ubarwiam). Wode pitna kupuje sie w plastikowych kilkunastolitrowych butelkach. Jest w kazdym sklepie.
        Najbardziej lubie robic zakupy w malych przydroznych sklepikach, w ktorych mozna kupic wiekszosc potrzebnych rzeczy. Sa tez supermarkety: indyjska siec Shrijee's i nie wiem skad pochodzaca Shopper's Plaza. Lubie tam chodzic, bo ze wzgledu na wielosc kultur w Dar, towary sa rowniez “kulturowo” zroznicowane. Cala alejke zajmuja indyjskie przyprawy i nieznane mi wczesniej rodzaje maki. Mleko kokosowe, kolendra, kardamon nie sa tu towarami niszowymi. Niszowe sa wedliny i sery. Mala paczka salami kosztuje ponad 10 zlotych, ser do smarowania kanapek Philadephia ok. 15 zl! Tego nie produkuje sie w Tanzanii, stad tak horrendalne ceny. Np. farba do wlosow L'Oreal kosztuje 50 zl. Kosmetyki do makijazu lepiej zabrac z kraju, zapas na wiele miesiecy, bo tu wiekszosc z marek jest niedostepna.
       Wszystko w Dar jest drogie, drozsze niz w europejskich stolicach. Rowniez wynajem. Pokoj w mieszkaniu w Slumville kosztuje 1200 zl za miesiac. Dom w dzielnicy Masaki w kiepskim stanie, z trzema sypialniami i salonem – 4500 zl miesiecznie plus oplaty za wode, prad i wywoz smieci. Cene oczywiscie podbija lokalizacja, bo Masaki to “Beverly Hills” Dar es Salaam, dzielnica zasiedlona glownie przez bialych, zabudowana willami i apartamentowcami. Tu tez jest Yacht Club i wiele dobrych restauracji. Tak, zycie w Dar jest absurdalnie drogie a jakosc uslug marna. To dziwny, nienaturalnie napompowany twor. Dlatego cenie sobie te male, przydrozne sklepiki albo zupelnie lokalne miejsca, jak Kariakoo czy centrum, gdzie zaopatruja sie miejscowi i mozna kupic rzeczy za rozsadna cene.

niedziela, 17 października 2010

Pokoj slonia


    













     W Nairobi jest jest nietypowy sierociniec. Mieszkaja w nim male sloniki, ktorych mamy zostaly zabite przez klusownikow lub dzikie zwierzeta. Jest tez mlody nosorozec, ktory ma bardzo smutne wspomnienia. Widzial, jak jego martwa mame pozeraja hieny.
      Zwierzeta nie mieszkaja w klatkach. Nocuja w specjalnie dla nich zbudowanych drewnianych pokojach. W ciagu dnia wyprowadzane sa przez opiekunow na dlugie spacery na sawanne i do buszu, by oswoic sie z zyciem w naturalnych warunkach. Pracownicy sierocinca spia ze zwierzetami w ich pokojach. Slonie bardzo przywiazuja sie do ludzi.


Zeby zapobiedz zbyt bliskiej wiezi, opiekunowie wymieniaja sie podopiecznymi. Gdy slonie dorosna, wroca do zycia wsrod dzikiej przyrody. Poki co beztrosko zyja w kenijskim parku, prezentujac sie turystom. Mozna nawet dotknac ich twardej, szorstkiej skory.

niedziela, 10 października 2010

To nie Bollywood

     Czasami mi sie wydaje, ze jestem w Indiach a nie w Tanzanii. Kobiety w sari, mezczyzni w turbanach, hinduskie swiatynie, sklepy, restauracje i kluby. Zyje tu duza spolecznosc hinduska.
Sa tw Tanzanii od pieciu pokolen, sprowadzeni przed laty przez Europejczykow jako sila robocza przy budowie kolei. Niektorzy przyplyneli z Indii w malych drewnianych lodziach zaglowych (dhaw). Dzis zarzadzaja wieloma interesami. Tworza hermetyczna grupe, przyjecie do ich grona uznalam za zaszczyt.

     Moi najblizsi znajomi to dzynisci. Podstawowa zasada tej religii to ahimsa – niekrzywdzenie. W Indiach najbardziej radykalni przedstawiciele dzynizmu chodza w przepaskach zaslaniajacych usta, by przez przypadek nie polknac jakiegos drobnego owada, bo nade wsystko szanuja zycie. Wielu przywiazanych do tej tradycji ludzi nie je niczego, co rosnie pod ziemia, bo przy wyrywaniu takiej rosliny mozna zabic jakies zyjatko. Nie jedza rowniez roslin, w ktorych moga zyc mikroskopijne organizmy. Oczywiscie nie wszyscy trzymaja sie kurczowo tych zasad. Moj znajomy je mieso (oprocz wolowiny), ale tylko poza domem. Jego zona, rodzice i syn to scisli wegetarianie. Kiedys wyjechalismy za miasto, by swietowac odwiedziny jego dalszej rodziny. Bylo wielkie gotowanie. Na kolacje mialo byc curry z krabami. Starszyzna – rodzice i ciocia, wracali do domu wczesnym popoludniem. Przed wyjazdem niepostrzezenie pojawili sie w kuchni – dwie szczuple staruszki w prostych sari i starszy pan. Bezszelestnie, bez pospiechu, bez pytania zagladali do siatek i szafek, by upewnic sie, ze nie ma tam niczego, co jeszcze jakis czas temu bylo zywe. Kraby przyjechaly dopiero po wyjezdzie starszych panstwa.

Nie posiadalam sie z radosci, gdy zostalam zaproszona na hinduskie wesele w Kenii, w Nairobi. W dodatku finalowa ceremonia miala byc w dmu Karen Blixen!
Wyjechalismy przed wschodem slonca, by uniknac korka, ktory paralizuje Dar es Salaam kazdego ranka i wieczora. Na noc zatrzymalismy sie w Aruszy, by o swicie znow wyruszyc w podroz. Do Nairobi droga jest fatalna. Co kilkadziesiat metrow trzeba bylo zjezdzac z asfaltu na wyboista, pelna kurzu droge. Rosliny wzdluz niej wygladaly jak osniezone. Kurz nawiewal tez znad ciagnacej sie kilometrami rowniny. Gdzies tam rozciagala sie Maasai Mara, ziemia zamieszkala przez Masajow. Co jakis czas zza tumanow kurzu wylanialo sie stado krow albo koz prowadzonych przez jednego z nich. Owinieci czerwonymi albo fioletowymi chustami, na cienkich dlugich nogach szli kilometrami przez wysuszona ziemie. W kurzy i pyle wygladali nierealnie i pieknie. Sandaly Masajow zrobione sa ze starych opon.
Co jakis czas mijalismy masajskie osady, kilka okraglych chat na tym pylistym pustkowiu.
Ilekroc jade wzdluz tych bezkresnych rownin, porosnietych gdzieniegdzie akacjami, czuje czysta radosc, taka, jaka pamietam z dziecinstwa a ktora potem na dlugo mnie opuscila. Moze dlatego, ze wlasnie wtedy uswiadamiam sobie, ze przemierzam Afryke i spelnia sie moje wyobrazenie o podrozy po tym kontynencie. Cieple swiatlo, sawanna i akacje.
Na granicy pierwszy raz widzialam masajskie kobiety. Wysuszone, chude jak palaki, sprzedawaly zrobiona z malych, kolorowych koralikow bizuterie. Te koraliki sprowadzane sa z Czech! Co za rozczarowanie, myslalam, ze produkuja je w jakiejs prostej lokalnej manufakturze a nie w Jablonexie.

Jadac od switu marzylismy o porannej kawie. Tu jednak nie ma barow na stacjach benzynowych z ekspresem i swiezym pieczywem. Co kilkadziesiat kilometrow mijalismy male miejscowosci. W niektorych byl moze nawet bar, taki typowy, w ceglanej budzie, z plastikowymi krzeslami Pepsi lub Coca – Coli, drewniana lada i zakratowanym oknem, ale nie jest to miejsce, gdzie mozna dostac espresso. W najlepszym razie zaserwuja kawe instant marki Africafe w brudnym, obtluczonym kubku.
Do Nairobi dotarlismy w godzinach najwiekszego popoludniowego korka. Nie mielismy duzo czasu, bo na wieczor zaplanowane byly pierwsze weselne uroczystosci – przyjecie w stylu hawajskim. Ogrod przy domu rodzicow pana mlodego zostal przyozdobiony kwiatami i swiatelkami. Na srodku postawiono wielki namiot, pod nim stoly i parkiet do tanczenia. Znajomi i rodzina mlodej pary roznosili jedzenie. Wszystkie potrawy oczywiscie wegetarianskie - bylismy w kregu dzynistow. Alkoholu nie serwowano, bo to nie podobaloby sie starszyznie. Panowie co chwila wymykali sie na parking, bynajmniej nie po to, by sprawdzic czy samochod wciaz tam stoi. W bagazniku jednego z aut byl nielegalny bar.
Tego wieczora wszystkie dziewczyny mogly sobie zrobic henne. Bylo kilka stanowisk, gdzie profesjonalne hennistki z wielka wprawa rysowaly wzory na dloniach i stopach. Po tym zabiegu dziewczyny chodzily z jedna reka wyciagnieta do przodu, nieruchoma, by nie uszkodzic zdobienia, zanim henna nie wyschla. Henna mocno pachniala, troche mietowo a w miejscu, gdzie dotykala skory, robilo sie chlodniej. Potem zaschnieta masa kruszyla sie pozostawiajac na ciele jasnobrazowy rysunek, ktory z dnia na dzien ciemnial.
Goscie zjechali z roznych zakatkow swiata. Para mloda na co dzien mieszka i pracuje w Londynie, dokad wyjechali, by studiowac.

Nastepnego dnia , w piatek, rodzina panny mlodej zostala zaproszona na obiad w restauracji “Zardzewialy gwodz”, mieszczacej sie w kolonialnym domu polozonym w pieknym ogrodzie. To byl jedynie przedsmak tego, co mialo wydarzyc sie wieczorem. O 19.00 rozpoczac sie mial wieczor tanca. Obowiazujacym strojem bylo sari. Na te okazje moja kolezanka Bhakti pozyczyla mi jedno ze swoich sari – z czerwonego, ciezkiego polyskujacego jedwabiu ze zlotymi haftami. Do tego kilkanascie bransoletek i kolczyki oraz obowiazkowe zdobienie naklejane miedzy brwiami. To znak, ze kobieta jest pod opieka ojca lub meza. O buty nie trzeba sie martwic, bo tanczy sie boso.
Zaczelysmy przygotowania wczesniej, bo upinanie sari trwa kilkanascie minut. Najpierw zaklada sie plocienna spodnice i krotka bluzke. Bhakti ma wprawe w drapowaniu i upinaniu sari. Czesc szesciometrowej tkaniny przymocowala agrafkami do plociennej spodnicy, reszta przerzucona byla przez ramie, zakrywajac tulow. Pierwszy raz mialam na sobie sari, szybko musialam sie nauczyc w nim poruszac.
Gdy weszlam do jasno oswietlonej sali uderzylo mnie bogactwo kolorow. Kobiety ubrane byly w sari we wszystkich mozliwych barwach.
 Mezczyzni, w jedwabnych spodniach, dlugich koszulach, szalikach i butach ze szpiczastymi noskami wyszywanymi koralikami wygladali bardzo szykownie. Kolorowy tlum tanczyl wokol posazka indyjskiego bostwa ustawuonego na srodku sali. Muzycy grali tradycyjna indyjska muzyke. Bylam troche zawiedziona, bo myslalam, ze zobacze charekterystyczne dla hinduskich tancerek ruchy glowa, dlonmi i oczami, jak w Bollywood. To bylo jednak cos zupelnie innego. Tance nie byly dowolne. Wszyscy poruszali sie w okreslonym porzadku, gesiego, trzymajac sie tej samej choreografii.
Moje sari zrobilo duze wrazenie na Hindusach. Ktos powiedzial, ze wygladam jak z Kaszmiru, bo tam sa kobiety o jasniejszych twarzach. Chyba sie cieszyli z tego kulturowego mariazu. Dolaczylam do tanczacych, na poczatku improwizowalam, plataly mi sie nogi. Najciekawszy byl taniec z patykami. Kazdy dostal po dwa drewniane kije ok 40 cm dlugosi. Taniec polegal na tym, by w rytm muzyki uderzac patykiem w patyk tanczacej na przeciwko osoby, po czterech uderzeniach byla zmiana, pomijalo sie jedna osobe i ten sam rytual powtarzalo z kolejna. I tak przez ponad godzine, nie gubiac rytmu. Ten taniec byl hipnozujacy. Na poczatku zdarzalo mi sie nie trafiac w patyk, ale z uplywem czasu ruchy stawaly sie coraz bardziej harmonijne. Tanczac w ten sposob mozna bylo wyczuc kazda osobe. Z niektorymi spotkanie wygladalo harmonijnie, z innymi, za kazdym razem cos nie wychodzilo. Mialam wrazenie, ze to odzwierciedlalo emocje miedzy poszczegolnymi osobami. Tlum doroslych ludzi bawil sie swietnie bez kropli alkoholu. To zatracenie sie w rytmie coraz bardziej hipnotyzowalo i doprowadzalo do niemalze ekstatycznej radosci. To byl rytualny taniec.

Nastepnego dnia byly kolejne uroczystosi i bankiet na tysiac osob. Tu nie szczedzi sie pieniedzy na wesela. Najwazniejsza ceremonia, wlasciwe zaslubiny zaplanowane byly na niedziele. Na te okazje przygotowane mialam granatowe sari. Bhakti upiela je w inny sposob, uznawany za bardziej szykowny. Swojemu czteroletniemu synkowi narysowala za uchem czarna kropke, ktora miala go uchronic przed zlym okiem.
O swicie wyruszylismy do domu Karen Blixen. Cala okolica nazywa sie Karen. Uwielbiam ksiazki Blixen, wiele razy ogladalam “Pozegnanie z Afryka”, wiec mialo to dla mnie szczegolne znaczenie. Usiadlam na ganku, na ktorym siadywala z Huttonem Finchem, bylam w salonie, w ktorym snula swoje opowiesci, zajrzalam do jej sypialni i oddzielnej sypialni jej meza barona Blixena.
Uroczystosci weselne byly w ogrodzie przy domu Blixen, gdzie rozstawiono namioty. Atmosfere oczekiwaniaprzerwalo oderzenie w bebny, uslyszelismy spiewy. To rodzina pana mlodego witala go tancem i spiewem. Korowod przeszedl aleja az do miejsca, w ktorym ustawiono altane- miejsce dla mlodej pary. Bylo tez tam zdjecie niedawno zmarlego ojca pana mlodego. Matka panny mlodej poblogoslawila przyszlego meza swojej corki, pozostawiajac na jego czole symboliczna czerwona kropke. Po kilkunastu minutach, w towarzystwie wszystkich mezczyzn ze swojej rodziny, wkroczyla panna mloda. Kaplan rozpoczal uroczystosci. Poslugiwal sie sanskrytem. Ceremonia trwala bardzo dlugo. Podchodzili kolejni czlonkowie rodziny, blogoslawiac mloda pare, okryta rytualnymi szatami. Wlasciwym symbolem zaslubin bylo zalozenie pannie mlodej wisiorka, ktory jest jak obaczka. Po zaslubinach byl czas na zdjecia. Prowadzacy wzywal kolejne rodziny do wspolnej fotografii. Potem byl obiad i tance, juz nie tradycyjne. Tym razem sari wirowaly w rytmie disco.

To bylo polaczenie tradycji z nowoczesnoscia, jakiego jeszcze nigdy nie widzialam. Panstwo mlodzi, prezni pracownicy londynskiego banku, uczestniczyli w rytualach tak odleglych od tego, czym zyja na co dzien. Bedac z tymi ludzmi przez kilka dni zobaczylam, jak bardzo wazne i silne sa tam wiezy rodzinne. Nikt nie kwestionuje wartosic rodziny, rodzina wpiera sie nawzajem duchowo i materialnie. Starsi obdarzenie sa ogromnym szacunkiem, nikt nie podwarza porzadku narzuconego przez wiek i doswiadczenie. Ma to oczywiscie swoja druga strone. Wciaz silny jest podzial na swiat meski i zenski. To sa pobiezne obserwacje, nie chce generalizowac, napewno jeszcze o tym napisze.
Dodam jeszcze, ze panstwo mlodzi znali sie dlugo przed slubem, spotkali sie przed laty na jakiejs imprezie. Jednak wsrod Hindusow wciaz popularne i praktykowane sa malzenstwa aranzowane przez rodzicow. Ci, w kregu znajomych szukaja wlasciwej kandydatki/ kandydata na malzonka dla swojego dziecka. Wybor nie jest przypadkowy. Rodziny debatuja, porownuja charaktery i nawyki przyszlych malzonkow. Potem pan mlody, ktory mieszka na przyklad w Tanzanii, dostaje zdjecie dziewczyny mieszkajacej w Indiach i odwrotnie. Jesli oboje sie sobie spodobaja, chlopak jedzie do Indii sie zareczyc. Tak postapilo trzech moich kolegow. Ciezko mi bylo w to uwierzyc.

W drodze powrotnej odwiedzilismy pewnego Masaja, ktory przygotowal dla nas tradycyjny posilek. Wkrotce o tym napisze.

piątek, 1 października 2010

To piekielne Kariakoo


  • - Postradałaś zmysły? – z niedowierzaniem zapytał mój kolega, gdy wróciłam z Kariakoo.
    Turyści i przyjezdni rzadko zapuszczają się tam sami, a już w szczególności kobiety. Historie o porwaniach białych dziewczyn do haremów bogatych szejków można włożyć między bajki, ale ostrożność na Kariakoo trzeba zachować. Pieniądze schowane głęboko pod ubraniem, żadnych cennych rzeczy, żadnych aparatów fotograficznych. A o zdjęcia aż się prosi. Kariakoo to największy bazar w Dar es Salaam. Bazar – potwór. Zajmuje dużą część dzielnicy, kilkanaście ulic i uliczek, które dla nowego przybysza tworzą zawikłany labirynt. Każda z ulic wyspecjalizowana jest w handlu innym towarem. Na jednej, po horyzont, same materace, na innej – opony samochodowe, potem armatura łazienkowa, stosy chińskiego obuwia, niezliczone metry tkanin, setki sukien w arabskim, afrykańskim bądź hinduskim stylu, wszystko, co człowiekowi może się przydać.
    Kariakoo pulsuje życiem od wschodu do zachodu słońca, zmieniając się z godziny na godzinę. O świcie pobudkę zwiastuje skrzypienie ogromnych, metalowych, zardzewiałych rolet podciąganych przez właścicieli sklepów i kramów. Powoli na rowerach i autobusami ściągają sprzedawcy owoców i warzyw, rozkładają swoje stoiska zajmując każdy wolny skrawek ziemi. Wokół, bez żadnego planu czy porządku, wyrastają coraz to nowe, przenośne stragany. Kariakoo kieruje się sobie tylko znaną tajemną logiką, pulsuje jak potężny organizm, tak potężny, że niemożliwy do zbadania. Sercem bazaru jest betonowy budynek, którego sklepienie tworzą ogromne kielichy. W porze deszczowej zbiera się w nich woda, która potem magazynowana jest w podziemnych zbiornikach. Ściany pomalowane są na żółto i niebiesko, to kolory firmowe Blue Band – lokalnej, niedobrej margaryny, której logo widnieje z każdej strony budynku.
    Kariakoo to piekło i raj. W tropikalnym upale wszystko psuje się szybciej. Zmysły atakowane są błyskawicznie. Ostry zapach przejrzałych warzyw i owoców, dymu z grilla, rozkładających się śmieci, potu i spalin początkowo zwala z nóg. Higiena jest tu egzotycznym słowem. Ze skrzeczącego megafonu płynie lokalna muzyka. Przerywa ją nawoływanie miejscowego wodzireja. Ludzie kłębią się, napływają coraz większą falą. Ktoś się targuje, sprzedawcy wody recytują „Maji, maji maji” (woda, woda, woda) i rytmicznie potrząsają dłonią z drobnymi monetami, ktoś gra w przenośne bingo, tłum napiera, spocone ciała ocierają się o siebie. Z sąsiedniej ulicy dobiega z meczetu śpiew muezina. Trąbią autobusy i taksówki. Tłum rozlewa się w arterie ulic odchodzących od głównego placu. Nie ma chodnika, więc piesi, małe motorowe taksówki, rowerzyści obładowani rozmaitymi towarami i samochody muszą znaleźć sposób, by jakoś przecisnąć się przez zakorkowane uliczki. Większy i silniejszy wygrywa.
    Oszołomiona uciekłam do małego sklepiku na rogu placu. To pasmanteria prowadzona przez Muzułmanina ubranego w tradycyjną białą szatę. Poraził mnie widok jego brody i włosów zafarbowanych na...pomarańczowo. Może to najnowszy trend na Kariakoo a może efekt użycia farby nieznanego pochodzenia sprzedawanej na bazarze. Mężczyzna wydawał się być zadowolony ze swojego wizerunku. Sklep wyglądał tak, jak zapewne wyglądał 50 a nawet 100 lat temu. Egzotyczne bazary są jak tunel w czasoprzestrzeni, przez który można przedostać się w przeszłość. Kupiłam kilka pasmanteryjnych drobiazgów, które sprzedawca zapakował w szarą kopertę i wyszłam. Skierowałam się w stronę sklepów z odzieżą i tkaninami. Suknie, porozwieszane na promenadowych balkonach powiewały ożywione bryzą znad oceanu. Byłam zachwycona ich różnorodnością. Na ziemię sprowadziło mnie szarpnięcie. Ktoś wykorzystał moje rozkojarzenie i wyrwał mi torebkę z zakupami, wartymi może 3 zł. Tym samym przeszłam inicjację na Kariakoo.
    Wdrapałam się po schodach obskurnego betonowego bloku. Ta część budynku opanowana była przez arabskich handlarzy. Już na pierwszym kroku – faux pas. Weszłam do sklepiku w butach i dopiero po chwili zorientowałam się, że wszystkie kobiety zostawiają je na progu. Kolejny sklepik, kolejne tkaniny, kolejne buty ustawione przed wejściem. Gubiłam się na piętrach, korytarzach i uliczkach, wracając ciągle w te same miejsca. Mijałam stoiska, z których dobiegała melodia recytowanych wersetów Koranu puszczona ze starej taśmy w magnetofonie kasetowym. Z kolejnych sklepów dochodziły żarty i niezrozumiałe komentarze pod moim adresem, jako, że byłam jedyną białą w okolicy, rzadkim gościem w tym tak bardzo lokalnym miejscu. Skuszona przepięknym błękitem tkaniny weszłam do pozornie pustego sklepu. Po chwili zorientowałam się, że za prowizoryczną ladą, na rytualnym dywaniku modli się człowiek. Zmieszana tym, że przeszkodziłam mu w modlitwie i trochę wystraszona zaczęłam się wycofywać. W takich momentach odzywają się skumulowane w naszej świadomości lęki przez obcą religią. Pobożny sprzedawca tylko się uśmiechnął. Poszłam dalej, zostawiając za sobą błękitną tkaninę.
    Błądziłam tak jeszcze pięć godzin w kurzu i upale. Afrykański ukrop jest jak betonowa ściana, która nagle wyrasta przed nami, gdy tylko wyjdziemy z cienia i obezwładnia. Potrzeba dużo samozaparcia, by przez nią brnąć wiedząc, że właściwie jedynym ratunkiem jest krótki, nieprzewidywalny powiew bryzy i łyk wody. Jednak Kariakoo mnie wciągnęło i nie pozwoliło odejść. Było jak tajemniczy świat po drugiej stronie lustra. Nie byłam turystką, byłam podróżniczką, zdaną wyłącznie na siebie, która wtapia się w nieznany, chaotyczny świat pozyskując go tym samym dla siebie, stając się jego częścią. To dało mi kojące poczucie jedności i uniwersalności. Niezależnie od tego, jak bardzo się różnimy, wszyscy jesteśmy z tej samej gliny i należymy do tej samej ziemi. Człowiek obok mnie, mimo że mnie nie rozumie, jest taką samą istotą jak ja. To wspaniałe, odświeżające uczucie. Doświadczenie głębokiej prawdy o nas samych. Im dalej od domu, im bardziej ekstremalne warunki, im mniej rutyny i punktów odniesienia, tym łatwiej nam poczuć, że żyjemy tu i teraz.
    Ostatkiem sil, późnym popołudniem doszłam do miejsca, gdzie zatrzymują się dala dala, czyli miejskie autobusy – rozklekotane gruchoty z dusznym wnętrzem i przepoconymi siedzeniami. Dala dala nie mają rozkładu jazdy ani numerów, jak europejskie autobusy. Na przedzie pojazdu wypisany jest kierunek, np. MSASANI – K/KOO (skrót od Kariakoo) i tyle wystarczy. Wsiadłam w zatłoczony autobus. O tej porze ludzie pakują tam, co się da – plastikowe pojemniki, szafki, torby, materace. Autobus ruszył. Pomocnik kierowcy, ubrany w sfatygowany uniform zaczął zbierać pieniądze za przejazd. 250 Szylingów, ok 50 groszy. Z ulgą powitałam dzielnicę Msasani i wysiadłam na zakurzonej ulicy.
Poczułam, że to teraz moja ulica, choć jeszcze kilka tygodni temu wydawała mi się nieprzyjaznym slumsem.

    Wieczorem, gdy zamknęłam oczy, widziałam dziesiątki tkanin i kolorów. Kariakoo nie daje o sobie zapomnieć. Wrócę tam.