wtorek, 21 września 2010

Morskie historie cz.1

         Choc Dar lezy nad oceanem nie mozna sobie tu isc ot tak, na plaze, jesli mieszka sie w okolicach centrum a nie w peryferyjnych dzielnicach. Jedyna dostepna palza do Coco Beach, ale to miejsce nalezy do miejscowych a dla przyjezdnych jest tam po prostu niebezpiecznie. Co niedziela na tej plazy gromadza sie tlumy. Jak spod ziemi wyrastaja dobrze znane mini kuchnie z przekaskami, zjezdzaja sie lodziarze na bialych lodowko – rowerach, nowozency robia sobie zdjecia na tle oceanu, dzieci kapia sie uczepione nadmuchanych detek samochodowych, niektorzy godzinami wpatruja sie w zakotwiczone w oddali ogromne statki czekajace na wejscie do portu. Do wieczora pala sie ognie i oliwne lampki.
Szereg pieknych plaz lezy po poludniowej stronie miasta.. Nie sa to dzikie plaze, kazda nalezy do osrodka wypoczynkowego. By sie tam dostac, trzeba przeprawic sie promem. W weekent mozna czekac w korku nawed dwie godziny, bo prom jest jeden a chetnych tlumy. Problem rozwiazalby most laczacy waska ciesnine, ale jak na razie jedyna innowacja byl pojemniejszy prom, ufundowany zreszta przez jedno z europejskich panstw.
Sa tez plaze po polnocnej stronie, oddalone od centrum kilkanascie kilometrow i znow, godziny czekania w korku. Dla tych, ktorzy nie maja czasu na wyprawy pozostaje Yacht Club. Yacht Club zawsze kojarzyl mi sie z czyms eleganckim, troche niedoscignionym. Biale plotno zagli, ogorzali zeglarze - klisza. Te wyobrazenia okazaly sie niezbyt odlegle od tego, co zobaczylam w Dar es Salaam, choc moze dala o sobie znac tendecja do ufilmawiania rzeczywistosci. Chociaz, z drugiej strony, tutejszy instruktor zeglarstwa wyglada jak wyjety z reklamy ubran w Elle. Oczywiscie ubran w stylu marine od Lagerfelda.
       Yaht Club w Dar es Salaam jest bardziej brytyjski niz sama Wielka Brytania. To ostoja Brytyjskosci a moze ostaniec, relikt powoli zanikajacej dystynkcji. Do Yaht Clubu nie mozna ot tak wejsc z ulicy. Trzeba byc czlonkiem lub jego gosciem. Rekomendacja dwoch osob nalezacych do kluby i wysokie wpisowe gwarantuja czonkostwo. Przynaleznosc do Yaht Clubu okresla status. Nie trzeba miec lodki ani jachtu, mozna miec nawet chorobe morska i nienawidziec wody. Wystarczy przynalezec. Tu przychodza najwazniejsze osoby w miescie.
W tym miejscu nie operuje sie pieniedzmi. Ilosc wypitych drinkow i zjedzonych potraw jest skrzetnie notowana na koncie kazdego czlonka. Pod koniec miesiaca ukryty w bialej kopercie rachunek regulowany jest w biurze poza klubem.
Rowno przyciety trawnik, bar wylozony ciemnym drewnem, zeglarskie trofea – wszystko jakby wyjete z powiesci. Stojac na trawniku w niedzielne popoludnie, gdy dzwon obwiescil ogloszenie wynikow cotygodniowych regat (tego dnia zwyciezyl jacht Jamie Dodger) poczulam sie troche jak w tlumie na przyjeciu w “Wielkim Gatsbym”. Zdecydowanie chwila egzaltacji.
Do dzis od czasu do czasu ktors wspomina dzien, gdy wiekszosc jachtow i lodzi z klubu wyplynelo na powitanie Brytyjczyka, ktory spedzil na morzu miesiace plynac z Chorwacji do Tanzanii. Wrocil o kilkanascie kilogramow szczuplejszy, o kilka zmarszczek bogatszy i z nowym nastawieniem do zycia. Spotykam go czasem w Irish Pubie, gdzie w srody jest zawsze karaoke. Przychodzi ze swoja dziewczyna, drobna Tanzanka o dzikim spojrzeniu (wiem, ze to brzmi kiczowato, ale ona naprawde ma niezwykle oczy. I zna slowa wszystkich piosenek). Ostatnio jak ich widzialam, to on spiewal. “I have a black magic woman” Santany.
Tak tu wlasnie jest, historie same sie pisza. A ta nie jest ostatnia.

sobota, 18 września 2010

Zlowrogie slupy

Okazuje sie, ze nawet Dar es Salaam ma swoja czrna wolge. Miejska legenda osnuta jest tu wokol pewnego miejsca. Przy drodze ciagnacej sie wzdluz wybrzeza oceanu, zaraz za szpitalem ufundowanym przez multimilionera Age Khana stoja samotnie wsrod trawy dwa blizniacze slupy. Wykute z szarego kamienia wygladaja jak pozostalosc po bramie. Bramie do czego? Moze lepiej nie wiedziec. Legenda glosi, ze dzieja sie tam dziewne rzeczy. Ludzie widuja zjawy. Odnotowano tez znikniecia ladnych dziewczat, ktore nieopatrznie zawedrowaly w te okolice. Kolega, ktory opowiedzial mi o slupach postanowil zweryfikowac legende. Wraz z bracmi pojechal w nocy w naznaczone zla slawa miejsce i...nic. Nie zobaczyli przy slupach nic nadzwyczajnego.

Gdy wracali do domu rozpetala sie burza. Na moscie mieli drobna stluczke. Przy parkowaniu uszkodzili samochod zawadzajac o galaz. Nastepnego dnia w drodze do Mombasy niespodziewanie zjechali z ulicy na pole kukurydzy, potem droge kilkakrotnie przestepowaly im weze, ktos chcial ich napasc, mieli powazne klopoty na granicy, w Mombasie w nocnym klubie moj kolega zostal pobity i wydarzylo sie jeszcze wiele innych zlych rzeczy. Dobiero, gdy wrocili do domu i zaparkowali samochod, bardzo uwaznie, by nie zawadzic o galaz, pech ich opuscil.

Przejechalam raz obok slupow, nie moglam oderwac od nich wzroku, wygladaly tak posepnie w pelnym sloncu. Staram sie wybierac inna droge, ale one przyciagaja...

P.S.

Wczoraj wieczorem znow minelam slupy. Dowiedzialam sie, ze byly brama do muzlumanskiego cmentarza, po ktorym nie ma dzis sladu...

czwartek, 16 września 2010

W poszukiwaniu pracy

Biurowiec widmo

Ciekawe, jakie sygnaly odbiera ta ogromna antena za meczetem.
Ulica w centrum Dar es Salaam
Pomyslalam, ze dobrze by bylo pomieszkac tu dluzej, ale zeby tu zostac, musze miec prace. Zaczelam jej szukac. Jednak coraz czesciej mysle, ze porywam sie z motyka na slonce.
Po pierwsze – rzad Tanzanii wprowadzil powazne ograniczenia dla cudzoziemcow. By pracowac, potrzebne jest pozwolnie, ktore pracodawce kosztuje $800. Kazda firma ma prawo zatrudnic jedynie 5 cudzoziemcow. Do tego, zeby z powodzeniem pracowac w mediach jak i w wielu innych miejscach, trzeba znac Swahili. Spolecznosc polska tu praktycznie nie istnieje, wiec nie ma z tej strony zadnego wsparcia. Cudzoziemcy, ktorzy tu pracuja, zatrudnienie sa glownie w rozmaitych NGO, zalozonych przez ich kraje. Najwiecej jest Amerykanow. O takiej pracy nie ma nawet co marzyc. Jednak postanowilam sie nie poddawac. Ostatnio zadzwonilam do dyrektora jednej z prywatnych stacji telewizyjnych i umowilam sie na spotkanie. Mamrotal strasznie po angielsku, ale udalo mi sie ustalic czas i miejsce: wtorek, 11.00, centrum, ulica Ohio, budynek ATC.
Spotkanie o prace to prawdziwa wyprawa, szczegolnie jesli jedzie sie do miasta. Trzeba miec wygodne buty, co czasem ciezko pogodzic ze strojem wymaganym na spotkaniu o prace. Oczywiscie mozna zabrac buty na zmiane, ale w tym wypadku trzeba tez miec wieksza torbe a to juz ryzyko, bo taka torba kusi zlodzieja. Wybralam wiec eleganckie klapki. Piechota poszlam do kafejki internetowej wydrukowac CV. Na sczescie nie bylo awarii, wiec plan sie powiodl. Nastepnie musialam poszukac bajaji, motorowej rykszy, bo to najtansza opcja. Zlapalam bajaji, wytargowalam 5000 szylingow (ok. 10), kierunek: Centrum, oczywiscie kierowca nie wiedzial, gdzie jest ulica Ohio, oni nie znaja miasta. Po drodze pytaja sie innych kierowcow albo do kogos dzwonia. Kiedys pokazalam im ulice na mapie, ale okazalo sie, ze oni nie potrafia korzystac z mapy. Lubie bajaji, bo jak sie w nich jedzie, to wiatr rozwiewa wlosy i sukienke. Co prawda u celu wyglada sie jak czupiradlo, do tego czupiradlo z brudnymi nogami, bo wystarczy przejsc  kawalek a stopy sa cale w kurzu. Udalo nam sie dotrzc do celu bez kolizji i awarii (bajaji sa wysluzone i czesto sie psuja). Kierowcy jezdza bardzo szybko a pojazd nie jest solidny, pokryty jest jedynie tworzywam sztucznym, wiec nie nalezy do najbezpieczniejszych.
Z latwoscia znalazlam budynek ATC. To betonowe, podupadajace monstrum z lat 70 – tych. Prawie opustoszale. Na parterze siedziba Tanzanian Airlaines (haslo reklamowe - “Wings of Kilimanjaro”). W przestronnym hallu dwie kasjerki – ilosc niewspolmierna do przestrzeni. Drewniane siedzenia obite niebieska derma, portret obecnego prezydenta Kikwete, portret pierwszego prezydenta Tanzanii Nyerere. Nyerere usmiecha sie z wyplowialego zdjecia, ma szpiczaste zeby i przerwe z prawej strony. Nie chcialabym leciec tymi liniami lotniczymi.
Wdrapuje sie na trzecie pietro, winda nie dziala. Dziwne miejsce, chyba nie remontowane, odkad powstal ten budynek. Wchodze w waski korytarz obity brazowa boazeria, postrzepiona wykladzina na podledze, zacieki na suficie, miejsce wydaje sie pozostalocia po wojnie atomowej. Bardzo posepne. Szerg drzwi. Jedne sa otwarte, wiec zagladam. W drewnianym kantorku bez okna siedzi urzednik. Sciany puste, tylko ta stara boazeria. Jakby czas sie zatrzymal. Na koncu korytarza biuro telewizji. Troche lepiej za szklanymi drzwiami. Jest klimatyzacja, sekretariat i wczorajsza prasa. Informuje o moim spotkaniu. Sekretarka pyta po angielsku: “Jakiego rodzaju napoje pani lubi?”. Chwila konsternacji...Ach, chodzi jej o to, czego sie napije. Kawa, bez mleka i cukru. Jak zwykle waham sie uzyc slowa “czarna”. Po kilkunastu minutach sekretarka pyta, czy dyrektor wie o spotkaniu, czy do niego dzwonilam. Dzwonilam wczoraj i ustalilam na dzis na jedenasta. Dzwoni do niego. Okazuje sie, ze jest na spotkaniu i twierdzi, ze bylismy umowieni na 14.00. Nieprawda, ale zgadzam sie wrocic o 14.00.
Wlocze sie przez trzy godziny po miescie. Wlasciwie to bladze po ulicach. Jest goraca, z meczetu slycze modly, przeciskam sie przez kolorowy tlum, na waskiej drodze korek. Ulica Indhiry Ghandi, Uica Indyjska, Ulica Meczetowa. Wzdluz nich ciagna sie dwu, trzypietrowe kolonialne domy. Niektore bardzo ladne, niektore w bardzo zlym stanie. Na wielu z nich data i nazwisko. Moze nazwisko fundatora, moze rodziny, do ktorej kiedys ten dom nalezal, musze sie tego dowiedziec. Na ulicy Uhuru (Wolnosci) trafiam na szereg sklepow z kangami (kolorowymi tkaninami), przed ktorymi tlocza sie kobiety a sprzedawcy wyladowuja towar. Trudno sie zdecydowc, jest tyle wzorow i kolorow, jest nawet kanga w meczet, z portretem Obamy alba rzadzacej partii, bo zblizaja sie wybory. Ulice oblepione sa plakatami Kikwete, ktory kolejny raz startuje. Kikwete na traktorze, Kikwete tulacy stara kobiete, Kikwete z zielonymi wlosami bo farba wyplowiala albo druk byl slabej jakosci. Opozycji na plakatach nie ma, przyblokowana. Wchodze w waski przesmyk, caly wypelniony stoiskami z kangami. Jedyna biala, slycze ciagle muzungu, muzungu, jakies zarty, ktorych nie rozumiem. Kupuje dwie ladne kangi i ide dalej. W drodze powrotnej trafiam na ulice jubilerow, kazdy sklep oferuje brylanty. Tanzania ma swoj klejnot – tanzanit, niebieski brylant, bardzo ladny. Niektorzy potracili ogromne pieniadze kupujac falszywe kamienie.
Zmeczona wracam do biurowca – widmo. Jest za piec druga. Sekretarka informuje mnie, ze sie spoznilam, ze dyrektor poszedl, moze wroci. Moze?! Nie spoznilam sie, po prostu mnie zlekcewazyl. Czekam jeszcze pietnascie minut, obok mnie dwoch mlodziencow o nieswierzym zapachu (masowy proble z powodu braku dezodorantu), czytam dzisiejsza gazete, ktora dostarczono, kiedy mnie nie bylo. W niej sprostowanie zatrwazajacych doniesien prasowch z ostatnich dni. Mianowicie – pojawily sie informacje o zabojczych polaczeniach telefonicznych. Czestotliwosc fal emitowanych przez telefon w przypadku odebrania takiego polaczenia mogla doprowadzic do uszkodzenia mozgu a nawet smierci. W przypadku zabojczego polaczenia wyswietlacz telefonu zabarwial sie na czerwono. Gazeta podala, jakich numerow trzeba sie wystrzegac. Ponoc w Indiach te polaczenia zabily kilkanascie osob! Na szczescie komisja do spraw radiacji cze czegos podobnego uspokaja, ze to niemozliwe, by telefony zmienialy czestotliwosc fal i ze wyswietlacze maja tylko taki kalor, jaki zostal zaprojektowany. Odetchnelam z ulga, bo sama ostatnio odebralam polaczenie z dziwnego numeru.
Dyrektor sie nie pojawial. Popatrzylam na portret Kikwete, usmiechnelam sie do Nyerere i poszlam, bo jak tak ma wygladac praca tutaj, to juz wole jej nie szukac.


środa, 8 września 2010

Pomoc domowa

       Nie prosilam o pomoc domowa. Tu w prawie kazdym domu jest jakas Rosy, Rachel albo Suzy, zatrudniona do sprzatania. Znudzone zony z Zachodu , ktore siedza w domu, gdy ich mezowie sa w pracy, spotykaja sie na kawie i godzinami uskarzaja na swoje pokojowki, ogrodnikow i ochrone.
       Dlugo nie moglam sie przyzwyczaic do sytuacji, gdy ktos za mnie sprzata, szczegolnie czarna kobieta, jakos zle mi sie to kojarzylo. Lapalam sie na tym, ze prawie ja wyreczalam. Poza tym nie lubie, gdy ktos obcy jest ciagle w domu, nie wiem, gdzie sie podziac, by nie zadeptywac swierzo umytej podlogi. Nie chcialam pomocy domowej rowniez dlatego, ze po prostu nie mialam ochoty sie z nia, mowiaz kolokwialnie, uzerac, a to nieuniknione. Moi wspolokatorzy koniecznie chcieli kogos zatrudnic,  zatrudnili wiec dziewczyne na 3 godziny 5 dni w tygodniu. Wynagrodzenie – 120 zl miesiecznie. Niby miala znac angielski, ale wkrotce przekonalismy sie, ze w stopniu mniej niz podstawowym. To byla jej pierwsza praca, wiec troche czasu minelo, zanim przestala wycierac naczynia przerazajaco brudna scierka. My tez nie zadalismy sobie trudu, by ja wyszkolic. Pokornie opuszczalam pokoj, gdy stawala w progu powtarzajac codziennie te sama formulke: “I wanna clean your room” . To i tak wiecej niz R., solidna pomoc domowa w poprzednim mieszkaniu. R. uparcie mowila do mnie w swahili wiedzac, ze ja nic nie rozumiem. Odpowiadalam zawsze: swahili kidogo (kidogo znaczy troszeczke, malo) a ona na to z poblazaniem i smiechem: “Pole, pole” (powoli, spokojnie). Pole to slowo czesto tu uzywane, znienawidzone przez niektorych przyjezdnych, o czym napisze pozniej. Dodam tylko, ze “pole sana” znaczy cos momiedzy przykro mi a nie martw sie. Pole sana co do obecnej pomocy domowej. Bronilam jej zawsze, bo chcialam, by utrzymala te posade a moj wspolokator byl naprawde wsiekly, gdy rzucala niedbale jego pranie, przez co jego koszule byly pogniecione a zelazka nie mamy. Jak juz nauczyla sie, ze nie nalezy tak postepowac z praniem, to zaczela wieszac koszule na wieszkach na lewa strone. Nikt nie wie, jaka logika sie kierowala. Kiedys niespodziewanie wrocil z pracy po 12.00 i nasza pomoc (juz po godzinach pracy) siedziala w ogrodku i czytala gazete. Przerazona jego widokiem stanela w koncie przy domu i wpatrywala sie przez kilka minut w sciane. Myslalam sobie, kogo obchodza koszule na lewa strone, nie jestesmy w Sheratonie, zeby wymagac od pokojowki super standardu. Przeciez kazdy z nas popelnial bledy w pierwszej pracy i biedna dziewczyna pewnie jest bardzo zestresowana. Poza tym nikt z nas, lokatorow tego domu, nie ma pomocy domowej w swoim wlasnym kraju, wiec cieszmy sie z tego, co mamy.
Czesto zostawiala lisciki dla mojej amerykanskiej wspolokatorki, ktora byla jedna z osob zatrudniajacych. Listy tytulowala “Dear Mama”, bo tutaj zawsze najwazniejsze (wedle uznania pokojowki), najstarsze lub najokazalsze osoby nazywa sie Mama lub Father. Totez “Mama” po powrocie z pracy znajdowala na stole list z wylewnymi przeprosinami za cos lub z prosba o dodatkowe pieniadze, bo o to, predzej czy pozniej, kazdy tu poprosi. Ja jestem Sister, mozna wiec ze mna postepowac inaczej...
Wyslalam ostatnio nasza pomoc domowa po plyn do mycia podlogi. Nie wiedzialam ile kosztuje, wiec dalam jej 4500 szylingow, ok 10 zlotych. I tu chwila wahania – poprosic, by przyniosla rachunek czy nie? Nie chcialam okazywac nieufnosci, nie chcialam ulegac temu, o czym slyszalam od ludzi, o oszustwach i sklonnosci do kradziezy. Dlaczego ulegac uprzedzeniom i mierzyc wszystkich jedna miara? Zrobila zakupy i oddala mi 500 szylingow reszty, czyli wydala 4000. Rachunku nie dostala.
Po poludniu wzielam kupiony przez nia plyn, by cos wyczyscic i zauwazylam na nim cene – 1500 szylingow. Wynikalo z tego, ze 2500 gdzies wyparowalo albo cena sie nie zgadza, choc wydawala sie jak najbardziej adekwatna, o czym nie pomyslalam wczesniej. Poczulam sie bardzo nieswojo, kilka razy przeliczylam pieniadze, upewniajac sie, ze napewno dalam jej okreslona sume, ze to nie ja jestem w bledzie.
Gdy pojawila sie nastepnego dnia rano, interweniowal moj chlopak, ktory jest o wiele bardziej zdecydowany ode mnie. Powiedziala, ze nie zauwazyla, ze w skepie wydali jej tak malo reszty. Nie podwazalismy jej zdania. Zamiast tego wyslalismy ja do sklepu by upomnila sie o brakujace pieniadze. Wrocila z reszta.  Moze jej wersja jest prawdziwa. Takie mala zdarzenia  rzutuja na relacje z ludzmi i na otwartosc i entuzjazm w kontaktach. Zamykam teraz swoj pokoj na klucz bez poczucia winy, ze ktors posadzi mnie o podejrzliwosc.

Moja wspolokatorka obawia sie przejezdzajacych samochodow, odkod pasazer mijajacego ja auta wyrwal jej torebke. Takie napasci na biale kobiety zdarzaja sie ostatnio coraz czesciej. Inna znajoma zostala zrzucona z roweru dzien po tym, jak rozmawialysmy o tych rabunkach. Ironia jest to, ze ta dziewczyna pracuje w szpitalu, ktory zostal ufundowany w ramach pomocy Tanzanii i lecza sie tam biedni ludzi. Od razu nasuwa sie pytanie : to tak sie odplacacie tym, ktorzy wam pomagaja? Ale taki tok myslenia to uproszczenie i nie prowadzi do niczego. Ja nosze wszystko w kieszeniach, zeby nikogo nie kusic.

Na pocieszenie dodam, ze R. moglam ufac w 100%. Tak jak S., pomoc domowa moich znajomych, zbierala pieniadze zostawione gdzies w domu przez nieuwage, albo w kieszeniach przeznaczonych do prania spodni, i wsystko oddawala wlascicielom.  

Slumville

Spacer po Kimwere
       Zanim przeprowadzilam sie do domu w brzmiacej z japonska dzielnicy Masaki (o niej pozniej), mieszkalam w Msasani przy ulicy Kimwere. Nazwalismy te okolice Slumville, bo nasze sasiedztwo wlasnie tak wygladalo. W Dar es Salaam nie ma prawdziwych slumsow. W okolicach Kimwere duzo jest ubogich, rozpadajacych sie domow pokrytych blacha, bez pradu i biezacej wody. Drobne sklepiki, bary z lepiacmi sie plastikowymi stolami coca cola albo pepsi, kobiety siedzace na poboczu i sprzedajce gotowane warzywa tworza lokalny koloryt. Do tego pelna dziur i blota droga. Nasz dom, trzypietrowy, z pokaznym mieszkaniem na kazdej kondygnacji, byl wysepka w tej zakurzonej okolicy. Czasem wloczylam sie po Kimwere bez celu, gdy w domu wylaczali prad i nie moglam robic tego, co akurat zaplanowalam. Gdy w Dar wylaczaja prod, bywa, ze co dwa dni na kilka godzin, ulice i domy wypelnia warkot generatorow pradu. My nie mielismy generatora, w domu robilo sie wiec goraco, bo przestawaly dzialac wentylatory. Wlasnie w jeden z takich upalnych dni wybralam sie na spacer po okolicy.
Od rana niebo bylo zachmurzone. Duszne, wilgotne powietrze zapowiadalo deszcz i burze. Ciezko bylo oddychac, ludzie, z natury powolni i rozleniwieni upalem, w takie dni powloczyli nogami jeszcze wolniej. Zmeczony nocna sluzba Masaj zasnal na poboczu. Spod kolorowej chusty wystawaly tylko szczuple nogi w bialych sandalach. Nawet kakofonia klaksonow wygrywana przez tloczace sie na waskiej, zakurzonej ulicy samochody nie byla w stanie zaklocic jego snu. Kimwere to bardzo ruchliwa ulica Dar es Salaam. Tu miasto nie zasypia. Z plytkie snu wyrywa poranne zawolanie muezina z meczetu. Po kilku kwadransach, jeszcze przed wschodem slonca kobiety zaczynaja sie krzatac, przygotowuja jedzenie w kuchniach urzadzonych przed domem. Gazowe palniki albo proste paleniska, odrapany stol, plastikowe pojemniki na wode, duze aluminiowe garnki – to standardowe wyposazenie. O swicie pieje kogut i nie przestaje az do wieczora. Co kilkanascie minut przypomina o uplywajacym czasie, nie wykazuje sie przy tym zadna regularnoscia. Sprzedawcy otwieraja swoje male, brudne sklepiki z niezbednymi towarami. Zaraz potem warsztaty otwieraja krawcy i tapicerzy. Na zakurzona droge wystawiaja podziurawione siedzenia z samochodow niewiadomej marki i bez pospiechu zaczynaja prace. Stare maszyny Singera sluza w kazdym krawieckim warsztacie, ktorych w miescie jest bardzo duzo, bo tutaj taniej jest cos uszyc niz kupic. Na scinach warsztatow krawieckich wisza wytluszczone plansze z modelami sukienek. Spodnice i bluzki szyte sa z bawelny w kolorowe wzory lub sztucznych naterialow w desenie, ktore Europa porzucila juz wiele lat temu. Brnelam przez kuz omijajac gnijace na ulicy smieci. Rownie chaotyczne, jak ta ulica sa docierajace zewszad zapachy. Przyjemna won gotujacego sie ryzu przechodzi nagle w swad zepsutych ryb by po chwili zmienic sie w odor rynsztoka. Zaraz potem otoczyl mnie dym z ulicznego grilla, na ktorym piekly sie miesne szaszlyki nabite na metalowe szpikulce zwane tutaj miszkaki, kolby kukurydzy, zielone banany i frytki. Gotowe jedzenie czeka na chetnych w malej szklanej gablotce przypominajacej akwarium. Po zmroku na kazdym takim stoisku pali sie mala oliwna lampka lub zarowka. To czas, gdy ludzie wychodza na ulice, by rozerwac sie po bardziej lub mniej pracowitym dniu. Wlasciwie sfromulowanie “wychodza na ulice” nie jest trafne, bo tu zycie toczy sie na ulicy.
Tymczasem minelam grupke dziewczynek wracajacych ze szkoly. Wszystkie ubrane tak samo – w biale bluzki i granatowe spodniczki za kolana, wlosy mialy obciete na krotko. Przystanely, popatrzyly z ciekawoscia i zaczely jedna przez druga mowic angielskie sformulowania:
Good morning! How are you. Thank you”, po czym jedna z nich pocalowala mnie w reke. Ktos mi potem powiedzial, ze to muzlumanski zwyczaj okazywania szacunku. Co krok to przygoda.
Dalej postoj bajaji. Zielone i nebieskie motorwe ryksze stoja rzadkiem na poboczu od czasu do czasu trabioc na przechodniow. Na przeciwko, u wylotu z prostopadlej ulicy, stoja dala dala, busiki w ramach transportu miejskiego. W tym miejscu zawsze jest korek, bo kierowcy dala dala maja to do siebie, ze chca jechac wszyscy na raz i jak sie zakleszcza, to potem przez kilka minut nie wiedza jak rozplatac ten komunikacyjny supel. Trabia przy tym i krzycza. Udaje mi sie przejsc przez to male piekielko przeskakujac bloto, gnijace smieci i padniete kruki. Kruki to zmora Dar es Salaam. Przywiezione z Indii rozplenily sie w miescie, zabijaja mniejsze ptaki, sa do tego stopnia bezczelne, ze kradna jedzenie z talezy. Ostatnio zaczely zdychac, ktos chyba je truje, wiec czesto natykam sie na smierdzaca padline.
Znow mijam grupke dzieci wracajacych ze szkoly. Tym razem kazde z nich ma plasikowy pojemnik na wode.
Zadne wyjscie nie obedzie sie bez wymiany powitania z miejscowymi ludzmi. To cala formulka:


  • Jumbo (Witaj)


  • Jumbo


  • Mambo (Jak sie masz?)


  • Poa (Dobrze)
i/lub


  • Habari (Jak sie masz?)


  • Nzuri (Dobrze)
Gdy mijam jakies stoisko albo sklep:


  • Karibu (Zapraszam)


  • Asante sana (Bardzo dziekuje)
Kilkanascie razy po drodze powtarzam wiec te formulke.
Za postojem dala dala jest punk handlowy. Na poboczu kilka stoisk z owocami, ogromna gora pomaranczy a przy niej szczuply mezczyzna, ktory obiera jej ze skorki i sprzedaje obrane na sztuki albo cale, na kilogramy. (W maju, po porze deszczowej, pomarancze sa bardzo tanie). Oczywiscie obowiazkowo kilka punktow z gotowanymi warzywami, moj ulubiony sklepik z odzieza – czyli ubrania porozwieszane na drzewie, dwaj Masajowie ze specyfikami wole nie wiedziec na co i drewniany stolik z gazetami.
Ide dalej, mijam wille, ktore wyrastaja ze slumsowej okolicy. Tabliczka na ogrodzeniu ze slowem “Hatari” (uwaga) i czaszka ostrzega przed wysokim napieciem. Tak, tutaj niektore domy otoczone sa drutem podlaczonym do pradu, by zniechecic zlodziei. Niedlugo dotre do bardzo szczegolnego miejsca, ktore nazywam “Klub dyskusyjny pod baobabem”.

Pewnego dnia wiatr przewrocil ogromy, dostojny baobab. Drzewo musialo chorowac, bo latwo sie poddalo. Choc lezace, dalej wypuszczalo swierze listki nie dajac sie smierci, trzymajac sie ziemi ostatnim korzonkiem. Pod baobabem zaczeli zbierac sie ludzie. Handluja najrozmaitszym zelaztwem, mozna tu kupic stary wentylator a nawet muszle klozetowa. Niektorzy tylko siedza i rozmawiaja, inni gotuja i sprzedaja przekaski. Nigdy nie jest tu pusto. Baobabu z kazdym dniem ubywa. Ludzie odcinaja kolejne galezie, draza w pniu i zuzywaja drewno na opal . Powalone drzewo nie wypuszcza juz lisci. Nie wiem na jak dlugo go jeszcze starczy. Nie wiem, czy dalej sie beda tu spotykac, gdy zuzyja juz cale drzewo i babobab zniknie na dobre.

Musialam wrocic ze spaceru, bo zrobilo sie pozno a po zmroku lepiej samej po Kimwere nie chodzic. No i komary wylatuja na zer po zachodzie slonca.

Pilipili

        Pilipiliczylichili to moje zapiski z Tanzanii. Jestem tu juz trzeci raz, mija czwarty miesiac mojego pobytu. Bede pisac o drobnych sprawach zycia codziennego. Na poczatku wszystko cieszy a najdrobniejsza rzecz wydaje sie byc wielka przygoda. Z czasem wszystko powszednieje, choc wciaz sa rzeczy, ktore nie przestaja zadziwiac. Otoczona przez ludzi z innego kregu kulturowego czuje sie troche jak bohaterka bajki, jak gosc w fikcyjnym swiecie. Poczucie fikcji wynika z tego, ze tutejsza kultura i ludzie wydaja sie nieprzeniknieni a bariera miedzy nami nie do pokonania. To nie jest rozczarowanie. Coraz czesciej uswiadamiam sobie, ze dialog, wbrew temu, co mi sie kiedys wydawalo, nie jest kwestia dobrej woli, to sprawa o wiele bardziej zlozona.
Ja i kamieniarka Suzy
Na poczatku trudno jest sie okreslic w tej przestrzeni. Przyjechalam do Afryki z przywiezionymi z Polski stereotypowymi wyorazeniami o tym kontynencie, wykreowanymi przez media i kosciol. Zdanie, ze w Afryce gloduja dzieci jest wytarte jak stara plyta. To chyba pierwsze skojarzenie. W mojej glowie wyryte sa obrazy widziane przed laty w wieczornych newsach lub misyjnych kalendarzach – wychudone dzieci z opuchnietymi brzuszkami, umierajacy na Aids ludzie, malaria, ebola i inne nieszczescia. Co jakis czas przechodzila mi przez glowe mysl, by jechac na misje. Domyslam sie, ze co druga mloda osoba ma podobne przeblyski. Co do pomocy Afryce tez mam nieco zweryfikowana opinie, ale o tym napisze pozniej. Te wszystkie wyobrazenia  oraz oczekiwania miejscowych ludzi wobec bialych postawily mnie na poczatku w troche klopotliwym polozeniu. Z jednej strony bylam pelna wspolczucia dla tych ubogich ludzi i ich sytuacji wypaczonej kolonialna przeszloscia, z drugiej strony zniechecalo mnie to, ze oni sa nastawieni na branie a nawet wykorzystanie. Upraszczam tutaj oczywiscie i generalizuje, ale takie jest moje wrazenie. Nie chcialam byc naiwna i nie dawalam sie na kazdym kroku poniesc altuistycznym odruchom. Jak w takiej sytuacji wyrobic sobie zdrowe relacje? Jak byc kolezanka a nie darczynca, od ktorego wciaz sie czegos oczekuje? Nie wiem, ale coraz mniej we mnie checi na przelamanie bariery. Pozostaje obserwacja.

P.S. Pilipili to chili w swahili.