niedziela, 24 października 2010

Rolling Stones i fabryka czekolady

      Dzielnica Masaki lezy na polwyspie. Ocean, uwieziony miedzy dwoma skrawkami ladu jest tu spokojniejszy. Z brzegu widac nie horyzont, a lad – inna czesc miasta i polozone dalej miejscowosci. Jest cos, co tzakloca ten krajobraz. Kazdy, kto pierwszy raz patrzy na sasiedni brzeg nie moze nie zapytac: “A co to jest”. Intrygujacy, wrecz niepokojacy ksztalt, ktory kaze do siebie wraca i wpatrywac sie. Wpatruje sie wiec w zakrzywiona wieze otoczona kilkoma budynkami, choc juz wiem, ze to nie zlowrogie zamczysko ani nie tajemnicze laboratorium. To fabryka cementu. Jednak i w fabryce cementu moga dziac sie tajemnicze historie. Cementownia byla pierwowzorem fabryki czekolady w powiesci Roalda Dahla. Pisarz mieszkal w Dar es Salaam dwa lata, pracowal tu dla Shella.
Tajemnicza wieza

      Fabryka, prawie jak Gora Sw. Wiktorii w Prowansji ma wiele obicz. Widziana z daleka jest tajemnicza, z bliska, w pelnym sloncu troche traci swa moc by odzyskac ja po zmroku, gdy fabryczny szkielet oswietlaja zarowki - jedyne zrodlo swiatla w opustoszlaej okolicy.
Z fabryka sasiaduje dziwaczne miejsce, teren, z ktorego eksploatuje sie ziemie na potrzeby produkcji cementu. Nie byloby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby wyrobisko nie bylo zabudowane domami. Ziemie wybrano, domy zostawiono i teraz stercza na kilkumetrowych mini urwiskach. Z kazdego okna widac przepasc. Nie wiem, czy mieszkancy za kazdym razem musza sie do domu wspinac, czy spuszczac drabine. Domyslam sie, ze ktos tam wciaz mieszka, skoro domow nie zburzono.

Koniecznie w paski
      Wybralismy sie kiedys na wycieczke motorowka na przeciwlegly brzeg. Ja, Kapitan, Superkucharz (o nim jeszcze kiedys napisze), Pomocnik Superkucharza i Wspolokator.
 Jako jedyna dziewczyna bardzo chcialam byc za cos odpowiedzialna, wiec poprosilam Kapitana by dal mi zadanie. Mialam opuszczac i podnosic kotwice. W Tanzanii radykalne przyplywy i odplywy sa codziennie, krajobraz zmienia sie z godziny na godzine. Zostawiajac gdzies lodke trzeba o tym pamietac, bo mozna ja zastac na mieliznie albo daleko na wodzie. Kotwica byla ciezka i nabilam sobie wiele siniakow, ale zadanie wypelnilam. Zatrzymalismy sie w barze na polnocnej plazy. Bar prowadzi rastafarianin z Malawii. Rasta z wygladu, bo nie wiem czy z filozofii.

Licytator
     Siedzielismy na plazy , Suprkucharz piekl ryby kupione na targu polozonym w sasiedztwie. Dobiegal stamtad krzyk sprzedawcy prowadzacego aukcje. To nie Sotheby's. Mezczyzna mial zdarty glos i wrzeszczal bez ustanku przez kilkanascie minut. Gdy przyszlismy na targ, uslyszlam, jak zmodyfikowal swoj tekst. Pomiedzy niezrozumiale dla mnie slowa co chwiala wplatal “muzungu” (bialy), jakby nasze zainteresowanie rybami mialo podwyzszyc ich wartosc.

    Kapitan opowiadal wlasnie o swoich przygodach na Jamajce, gdzie mieszkal jako chlopiec, gdy na plaze przyszla Kobieta, ktora wspolprowadzi plazowy bar. Bardzo szczupla, okolo szczesdziesiatki, ubrana w jeansy, bawelniana bluzke o kroju modnym teraz w Europie i perlowy naszyjnik. Wyczucie mody rzadkie jak na miejsce odciete od sklepow i kolorowych czasopism. Pod czapka ukryla jasne wlosy. Uslyszala, ze mowa o Jamajce. Tez tam byla wiele lat temu. Odslonila tatuaz na przegubie dloni. “Bylam tam z tymi ludzmi” - powiedziala wskazujac na niezbyt udany rysunek otwartych ust z wystawionym jezykiem. “Rolling Stones???” - zareagowalam blyskawicznie. “To byly szlone czasy”...
Te dobre czasy zostawily gleboki slad w postaci zmarczek na jej twarzy. Troche zbyt glebokich jak na jej wiek. Kontrastowaly z lekkoscia jej figury i mlodzienczoscia. Mieszkala w wielu krajach – Indie, Tajlandia, USA, Francja, teraz prowadzi bar na odludziu na dziewiczej plazy w Tanzanii. Ma w sobie spokoj osoby, ktora wiele widziala i przezyla, choc czasem sie zastanawiam czy ten spokoj to pogodzenie czy wypalenie.

Sciemnia sie
       Zasiedzielismy sie. Zblizal sie zachod slonca. Ocean zaczal robic sie niespokojny. Doplynelismy do lodki (ja z asekuracja, bo slabo plywam i boje sie wody). Poszlam na dziob by podciagnac kotwice. Stracilam rownowage i zlapalam sie lodki w ostatniej chwili. Fale byly coraz wieksze. Wspolokator pomogl mi z kotwica i ruszylismy w droge. Na brzegu stali troche zaniepokojeni naszym poznym powrotem Rasta i Kobieta. Zmierzchalo. Minelismy fabryke cementu. Byla juz oswietlona zarowkmi. Zdalam sobie sprawe, jak daleko jestesmy i ze nie zdazymy przed zupelnym zmrokiem. Przypomnialam sobie, jak Kapitam mi opowiadal, ze raz wracal po zmroku i jakie to nieprzyjemne.
Lodka nie miala swiatel, niewiele bylo widac. Nagle silnik utknal w piasku. Stnelismy na mieliznie. Te tereny sa zdradliwe. Superkucharz, Pomocnik i Wspolokator musieli wejsc do wody by popchnac lodz. Kapitan nie tracil rezonu. Jakby nigdy nic wydawal polecenia. Ja siedzialam ubrana w kamizelke ratunkowa i nic nie mowilam. Balam sie. Bylo juz zupelnie ciemno. Jednym z niebezpieczenstw jest to, ze w ciemnosciach mozna uderzyc w lodke rybacka, malenka drewniana lupinke, ktora miejscowi wyplywaja w gleboki ocean. Rybak zapala mala swiatelko dopiero, gdy dotrze na miejsce polowu. Zarowka wabi krewetki i inne morskie stworzenia. Wytezalismy wiec wzrok, by w pore zauwazyc majaczae w ciemnosci ksztalty.

      Bylam zla na Kapitana i na cala ta wyprawe. Silnik znow utknal na mieliznie, zaloga musiala powtorzyc cala procedure z pchaniem lodzi. Wreszcie doplynelismy do Yacht Clubu. Dopiero w barze Kapitan przyznal, ze byl troche zaniepokojony podroza w ciemnosci.
Wieczorem, gdy zasypialam, przed oczami mialam falujacy ocean.


wtorek, 19 października 2010

Osho i lydki architekta

Mombasa. Odkad pamietam ta nazwa wywolywala u mnie dreszcz podniecenia. W glowie majaczyly mi wyplowiale obrazy tragarzy dzwigajacych potezne kly slonia, arabskich kupcow w malych sklepikach, brytyjskich dzentelmentow popijajacych whiskey w klubie wykladanym mahoniowa boazeria. Moze to lektura “W pustyni i w puszczy” podzialala tak na moja dziecieca wyobraznie.

Kilka dni temu zobaczylam Mombase. Byly arabskie sklepiki i mahoniowa boazeria. Kosci sloniowej na szczesie nie widzialam, choc na slonia niestety mozna zapolowac. Zupelnie legalnie, za duze pieniadze. O tym, co uslyszalam od afrykanskiego mysliwego jeszcze kiedys napisze.

Wrazenia pierwszej nocy byly jednak bardzo odlegle od moich wyobrazen. Po kolacji w stylowej restauracji polozonej na plazy, ktorej architektura i wystroj rzypominaly o arabskich wplywach w Kenii, poszlismy do plazowego klubu. Zamowilismy lokalny koktail – dawa. Dawa w swahili znaczy lekarstwo. Lekarstwo zrobione jest z wodki, miodu i limonek, ktore podaje sie nie wycisniete. Zanim zacznie sie smakowac, trzeba dlugo ubijac w szklance limonki, niczym skladniki leku w aptecznym mozdzierzu. Zaczelam blizej przygladac sie barowym gosciom. Posrod grupy wczasowiczow osobliwe pary – Europejki lub Amerykanki okolo piecdziesiatki w romantycznym uscisku lub w tanecznym szale z mlodymi, umiesnionymi miejscowymi mezczyznami. Wygladali jak etatowi zigolo. Jeden z nich zabral swoja dame na romantyczny spacer nad brzeg oceanu (moze to dama zabrala jego) rozmawiajac i czulac sie nie dbajac o dyskrecje. Moze w kraju nikt na nie nie patrzy, nie docenia, nie przytula. Moze dziala magia egzotyki. W Tanzanii czesto widze bialych, malo atrakcyjnych mezczyzn z duzo mlodszymi, miejscowymi kobietami. Te pary zazwyczaj siedza w milczeniu przy kolacji, wpatrujac sie w wyswietlacz telefonu lub w dal. Czasem rozmawiaja, jesli jest o czym.

Z rajskiego, poludniowego wybrzeza pojechalismy na polnoc. Jeli ktory/as z czytelnikow/czytelniczek kiedykolwiek bedzie wybierac sie na wakacje do Mombasy, niech nie wybiera polnocnego wybrzeza. To miejsce zabudowane wielkimi hotelami, bez charakteru, bez mozliwosci ucieczki od tlumu. Gdybym wydala duzo pieniedzy na wczasy w Mombasie bylabym bardzo zawiedziona trafiajac tam. Poludniowe wybrzeze (okolica nazywa sie Diani) jest zupelnie inna. Plaza jest tak piekna jak na Zanzibarze, piasek sypki jak maka, ocean turkusowy. Tutejsze hotele sa male i stylowe, kazdy ma inny charakter. Mialam szczescie, bo do Mombasy pojechalismy z kolega urodzonym w Kenii. Moglismy zobaczyc ja z zupelnie innej strony, nie czujac sie jak turysci.

Rozczarowanie polnocnym wybrzezem zrekompensowala podroz jeszcze dalej na polnoc, do miejsca zwanego Kilifi. W pobliskiej przystani mielismy spotkac sie z architektem, ktory projektuje domy polozone na wybrzezu (moj kenijski znajomy chce miec taki dom). Po kilkunastu minutach pojawil sie. Szczuply, z wyplowialymi od slonca wlosami i broda, z doskonale wyrzezbionymi, jak na porzadnego Brytyjczyka przystalo, lydkami. (Zawsze zwracam uwage na te lydki, ktore uksztaltowane sa latami gry w tenisa lub uprawianiem innego sportu, ktory u nas byl synonimem dobrobytu a na Zachodzie czyms zupelnie powszednim). Wygladal jak Jeremy Irons, wizerunek psuly jedynie Crocksy, ktore mial na nogach. Z apple'owskiego etui wyciagnal nie laptopa a ksiazke, a raczej album ze swoimi pracami. Zdjecia w ksiazce robia o wiele wieksze wrazenie, poza tym kazdy moze ja indywidualnie przekartkowac, zatrzymac sie przy fotografii jak dlugo zechce, nie trzeba tloczyc sie przy ekranie laptopa ledwie widzac zdjecie z powodu zlego konta patrzenia. Album zaprojektowala zona architekta. Niewiele roznil sie od tych na polce w ksiegarni z dzialu “architektura nowoczesna”. Pojechalismy zobaczyc domy w rzeczywistosci. Niestety nie moge pokazac zdjec, gdyz z niewyjasnionych przyczyn zniknely z karty pamieci. Sracilam wszystkie fotografie z Mombasy, oprocz kilu zrobionych aparatem w telefonie.

        Ledwie wyszlam z samochodu a juz poczula sie jak w albumie wydawnictwa “TASCHEN”. Biale sciany domu odcinaly sie od blekitu oceanu. Podstawowym zalozeniem kazdego z projektow jest to, ze juz od drzwi wejsciowych, na przestrzal, widac wode. Blekit oceanu przechodzi w blekit wody z basenu polozenego na tarasie. Basen konczy sie tam, gdzie taras, dajac optyczne zludzenie, ze jest czescia oceanu. Nie bylo w tych domach koloru innego niz bialy, jasnokremowy i kolor drewna. Urzadzone byly ascetycznie. Lozka i kanapy wyrastaly z podlogi, zrobione z betonu. Materace i obrzyte plotnem poduszki gwarantowaly wygode. Podloga byla rowniez betonowa, co doskonale sprawdza sie w tropikach zapewniajac przyjemny chlod. Na pietro prowadzily schody z polokragla, wybetonowana balustrada, bez przeswitow, tworzaca jednolita powierzchnie. W niektorych domach ksztalty byly nieprzewidywalne, architekt dopoasowywal je na przyklad do linii fragmntu drzewa, ktorym zakonczona byla balustrada. W domu o nazwie “Drzewo figowe” nie bylo ani jednego kata prostego. Ktos probowal doszukac sie w tym inspiracji Gaudim. Drewniane meble pochodzily z warsztatu architekta. Gdy usiadlam na tarasie na pietrze, widzialam jedynie biala metrowa sciane a potem tylko turkusowy ocean. Dwie czyste powierzchnie. Architekt ubrany byl w biale szorty i turkusowa koszulke polo.
        Ze swiata TASCHEN przenioslam sie w swiat powiesci z czasow brytyjskiej kolonii. Zmienilam tylko sukienke. Pojechalismy do polozonego w starej czesci miasta “Mombasa Club”, zalozonego w 1885 r. przez Anglikow. Dzis to prywatny klub, do ktorego wstep maja jedynie czlonkowie. Nasza przepustka bylo zaproszenie na spotkanie organizowane tam przez firme, w ktorej pracuje kenijski znajomy. Moglam swobodnie rozejrzec sie po “Klubie Mombasa”. Czas sie tu zatrzymal. 
 Z tarasu rozposcieral sie widok na ocean, lecz tym razem ciekawsze bylo wnetrze. Pod stopami trzeszczala drewniana podloga, sciany wylozone byly...mahoniowa boazeria. Wyplowiale obrazy w dzieciecej wyobrazni odzyskaly kolory. Weszlam na pietro po schodach, ktore odpowiadaly zgrzytem na kazdy moj krok. Na tarazie staly klubowe krzesla i stoly. Meble, ktorych w zaden sposob nie moglam odcniesc do niczego, co znalam. Fotel czy lampa zawsze sie z czyms kojarza, dzis glownie z ikea albo mebloscianka. Tamte meble byly zupelnie wyrwane ze wspolczesnego kontekstu, przeniesione z przeszlosci.
Czytelnia
Przeszlam galeria, z ktorej rzad drzwi prowadzil do hotelowych pokoi, zwiedzilam slabo oswietlone zakamarki. Wrocilam do sali glownej, zwienczonej tarasem otwartym na ocean. Sala podzielona byla na pokoj telewizyjny, czesc bankietowa i czytelnie. W czytelni, na ogromnym stole wylozone byly tytuly z roznych krajow. Wybralam jeden z magazynow i usiadlam w wygodnym fotelu. 
Na wypadek omdlenia - lezanka w damskiej toalecie


Znow uleglam swojwj slabosci do uciekania w fikcje, do wyobrazania sobie, ze zycie to powiesc lub jej fimowa adaptacja. Jednak tego wieczora nie musialam niczego udawac. Rzeczywistosc byla atrakcyja niczym fikcja. Bylam w tym miejscu, w swojej skorze i wszystko dzialo sie naprawde a krzykliwa wspolczesnosc nie byla sie w stanie w te przestrzen wedrzec nawet z magazynu, ktory czytalam.
Ze schodow, przez uchylone drzwi zobaczylam bar. Siedzialo przy nim kilku Europejczykow i Hindus w turbanie. Weszlam. Rozmowa na chwile ucichla. Pomyslalam, ze moze podoba im sie moja sukienka albo dawno nie widzieli Europejki. Na tarasie siedzialo dwoch Kenijczykow. Ozezwil mnie wieczorny wiatr. Wrocilam do znajomych i podzielilam sie wrazeniami.





  • Wiesz, to miejsce zachowalao wiele ze swojego dawnego charakteru – powiedzial znajomy na stale mieszkajacy w Mombasie – Na przyklad do baru maja wstep wylacznie mezczyzni.
Teraz zrozumialam, ze nagla cisza w barze nie byla kwestia oszalamiajacej sukienki.

  • Ale ja wlasnie wrocilam z tego baru.
  • Slyszlas o Karen Blixen? - odezwal sie ktos z drugiego konca stolu.

Co za wyczucie! Pyta mnie o Karen Blixen, kiedy od kilku godzin sobie wyobrazam, ze jestem w “Pozegnaniu z Afryka”.

  • Oczywiscie. Pewnie chodzi ci o moment, kiedy musiala opuscic Kenie i panowie zaprosili ja na pozegnalnego drinka do baru tylko dla mezczyzn. W dowod uznania.

Pytanie o Blixen zadal Hindus, ktorego pamietam z Nairobi. Przyjaciel znajomych. Po weselu poszlismy do baru i on tam na nich czekal. Przygladal mi sie wtedy wnikliwie, chyba dlatego, ze bylam ubrana w sari. Zapamietalam jego spokojna, madra twarz. Byl jakby z innego swiata. Wiedzialam, ze bedzie w Mombasie i cieszylam sie na to spotkanie. Wlasciewie niewiele z nim rozmawialam, wiedzialam jedynie, ze jednym z jego interesow jest import koralikow przeznaczonych do wyrobu masajskiej bizuterii. Wydal mi sie blisa osoba. Nie mialo to nic wspolnego z fizyczna fascynacja.

Wieczor powinien byl sie skonczyc w Klubie Mombasa. Gospodarz wieczoru chcial jednak zaprowadzic nas w jeszcze jedno miejsce, tym raze do dyskoteki Floryda. Szybko zeszlam na ziemie. Klub Floryda byl siedliskiem prostytutek. Lata swietnosci mial dawno za soba, choc wciaz w weekendy przychodzily tu tlumy. Tego wieczora bylo jednak dosc pusto. Ucieklismy przed dziewczynami w najdalszy kat. Od oceanu zalatywalo zgnila ryba. Bardzo blisko przeplynal ogromny statek. Zielone i czerwone siatelka dawaly mu znak, gdzie ma sie kierowac. Zawsze mi smutno, gdy widze prostytutki. Ubrana w cetki dziewczyna gladzila po plecach starego Chinczyka, jakis chlopak, pewnie wczasowicz, flirtowal z inna w kacie. Kelner przyniosl kurczaka i zylasta baranine. Piwo bylo zwietrzale. Tylko Hindus wciaz nie tracil pogody.

  • Slyszeliscie o Osho? - zapytal.
Przed oczami stanela mi ksiegarnia na Dworcu Centralnym w Warszawie i kilkanascie ksiazek – Osho to, Osho tamto. Moglam nie byc tak sceptyczna, kupic jedna, moze tez bym sie tak dzis usmiechala.

Drobiazgi z zycia codziennego

      Mialam na dzis wiele planow, ale polowy zaniechalam z powodu temperatury. Wszystko, co wymaga dluzszej jazdy na rowerze albo chodzenia po Kariakoo musi poczekac. Pytanie tylko – jak dlugo, bo dopiero pazdziernik a najwieksze upaly przyjda w grudniu. Postanowilam dzis opisac kilka drobiazgow z codziennego zycia w Dar es Salaam.
      Jesli uda mi sie przespac poranne smodlitwy z meczetu, budza mnie ptaki, ktore mieszkaja na drzewach i krzewach za oknem. Mamy szczescie, ze nie przepedzily ich kruki, ktorych w Dar jest zatrzesienie. W restauracjach i barach kruki poluja na jedzenie, siadaja kilka metrow od celu, przygladaja sie talezom i kracza. Raz jeden poczestowal sie kawalkiem mojej salaty, choc wcale nie odeczlam od stolu. Zazwyczaj kradna, gdy nikt nie pilnuje. Wladze miasta placily nawet za przyniesienie ogona martwego kruka, ale ptaki wciaz maja sie dobrze.
      Kruki to miernik czystosci miasta. Im wiecej smieci, tym wiecej krukow. Dzis idac z ulica uslyszalam krakanie, zlecialo sie ich chyba pietnascie. Robia to zawsze, gdy jeden z nich zdycha. Faktycznie, na drodze lezal konajacy ptak a drugi probowal go dziobac. Nie znam sie na ich obyczajach, ale przypuszczam, ze probowal pozbyc sie slabego osobnika. Przejechal samochod i kruki schowaly sie na drzewie. Przechodzacy mezczyzna kopnal ledwo zywego ptaka.
        Nie ujmujac szarym wrobelkom, ktore bardzo lubie, za onem mozna zobaczyc kolorowe, egzotyczne gatunki. Nie przywyklam do tego, wiec cieszy mnie to ptactwo. Siadam rano z kawa w przedsionku i czekam na nie. Czasem zlatuja sie do krzaka bugenwilii, rosnacego przy domu. Bugenwila ma kwiaty w mocnych, soczystych kolorach – biskupim, rozowym, sa tez biale, lososiowe i bladorozowe. Kwitna wlasciwie bez przerwy ozdabiajac ulice i ogrody.
        Dzis poranny spokoj przerwalo stukanie w brame. Dwoch nieznajomych przyszlo nas poinformowac, ze w rurach jest woda. Brzmi to niedorzecznie. Tutaj z woda w kranie sprawa nie jest taka oczywista. Wiekszosc z domow, w tym nasz, wyposazona jest w zbiorniki, ktore napelnia sie co jakis czas (u nas raz na tydzien) woda przywozona przez cysterne. Zbiorniki sa glownie firmy Kiboko, co w swahili znaczy hipopotam. Slusznie, bo sa ciemne i pekate jak hipopotamy. Czasem jednak odkrecaja zawor i wode mozna napompowac z rur. Na jakich zasadach to wszystko dziala, nie mam pojecia. Wody z kranu absolutnie nie mozna pic, lepiej nie uzywac jej tez do gotowania zupy. Nie myje sie w niej rowniez warzyw, ktore zjadane sa bez gotowania. Mam specjalny chlor do dezynfekcji wody. Potem salata zalatuje troche wybielaczem, ale moze to lepsze niz ameba, cholera albo tyfus (oczywiscie dramatyzuje i ubarwiam). Wode pitna kupuje sie w plastikowych kilkunastolitrowych butelkach. Jest w kazdym sklepie.
        Najbardziej lubie robic zakupy w malych przydroznych sklepikach, w ktorych mozna kupic wiekszosc potrzebnych rzeczy. Sa tez supermarkety: indyjska siec Shrijee's i nie wiem skad pochodzaca Shopper's Plaza. Lubie tam chodzic, bo ze wzgledu na wielosc kultur w Dar, towary sa rowniez “kulturowo” zroznicowane. Cala alejke zajmuja indyjskie przyprawy i nieznane mi wczesniej rodzaje maki. Mleko kokosowe, kolendra, kardamon nie sa tu towarami niszowymi. Niszowe sa wedliny i sery. Mala paczka salami kosztuje ponad 10 zlotych, ser do smarowania kanapek Philadephia ok. 15 zl! Tego nie produkuje sie w Tanzanii, stad tak horrendalne ceny. Np. farba do wlosow L'Oreal kosztuje 50 zl. Kosmetyki do makijazu lepiej zabrac z kraju, zapas na wiele miesiecy, bo tu wiekszosc z marek jest niedostepna.
       Wszystko w Dar jest drogie, drozsze niz w europejskich stolicach. Rowniez wynajem. Pokoj w mieszkaniu w Slumville kosztuje 1200 zl za miesiac. Dom w dzielnicy Masaki w kiepskim stanie, z trzema sypialniami i salonem – 4500 zl miesiecznie plus oplaty za wode, prad i wywoz smieci. Cene oczywiscie podbija lokalizacja, bo Masaki to “Beverly Hills” Dar es Salaam, dzielnica zasiedlona glownie przez bialych, zabudowana willami i apartamentowcami. Tu tez jest Yacht Club i wiele dobrych restauracji. Tak, zycie w Dar jest absurdalnie drogie a jakosc uslug marna. To dziwny, nienaturalnie napompowany twor. Dlatego cenie sobie te male, przydrozne sklepiki albo zupelnie lokalne miejsca, jak Kariakoo czy centrum, gdzie zaopatruja sie miejscowi i mozna kupic rzeczy za rozsadna cene.

niedziela, 17 października 2010

Pokoj slonia


    













     W Nairobi jest jest nietypowy sierociniec. Mieszkaja w nim male sloniki, ktorych mamy zostaly zabite przez klusownikow lub dzikie zwierzeta. Jest tez mlody nosorozec, ktory ma bardzo smutne wspomnienia. Widzial, jak jego martwa mame pozeraja hieny.
      Zwierzeta nie mieszkaja w klatkach. Nocuja w specjalnie dla nich zbudowanych drewnianych pokojach. W ciagu dnia wyprowadzane sa przez opiekunow na dlugie spacery na sawanne i do buszu, by oswoic sie z zyciem w naturalnych warunkach. Pracownicy sierocinca spia ze zwierzetami w ich pokojach. Slonie bardzo przywiazuja sie do ludzi.


Zeby zapobiedz zbyt bliskiej wiezi, opiekunowie wymieniaja sie podopiecznymi. Gdy slonie dorosna, wroca do zycia wsrod dzikiej przyrody. Poki co beztrosko zyja w kenijskim parku, prezentujac sie turystom. Mozna nawet dotknac ich twardej, szorstkiej skory.

niedziela, 10 października 2010

To nie Bollywood

     Czasami mi sie wydaje, ze jestem w Indiach a nie w Tanzanii. Kobiety w sari, mezczyzni w turbanach, hinduskie swiatynie, sklepy, restauracje i kluby. Zyje tu duza spolecznosc hinduska.
Sa tw Tanzanii od pieciu pokolen, sprowadzeni przed laty przez Europejczykow jako sila robocza przy budowie kolei. Niektorzy przyplyneli z Indii w malych drewnianych lodziach zaglowych (dhaw). Dzis zarzadzaja wieloma interesami. Tworza hermetyczna grupe, przyjecie do ich grona uznalam za zaszczyt.

     Moi najblizsi znajomi to dzynisci. Podstawowa zasada tej religii to ahimsa – niekrzywdzenie. W Indiach najbardziej radykalni przedstawiciele dzynizmu chodza w przepaskach zaslaniajacych usta, by przez przypadek nie polknac jakiegos drobnego owada, bo nade wsystko szanuja zycie. Wielu przywiazanych do tej tradycji ludzi nie je niczego, co rosnie pod ziemia, bo przy wyrywaniu takiej rosliny mozna zabic jakies zyjatko. Nie jedza rowniez roslin, w ktorych moga zyc mikroskopijne organizmy. Oczywiscie nie wszyscy trzymaja sie kurczowo tych zasad. Moj znajomy je mieso (oprocz wolowiny), ale tylko poza domem. Jego zona, rodzice i syn to scisli wegetarianie. Kiedys wyjechalismy za miasto, by swietowac odwiedziny jego dalszej rodziny. Bylo wielkie gotowanie. Na kolacje mialo byc curry z krabami. Starszyzna – rodzice i ciocia, wracali do domu wczesnym popoludniem. Przed wyjazdem niepostrzezenie pojawili sie w kuchni – dwie szczuple staruszki w prostych sari i starszy pan. Bezszelestnie, bez pospiechu, bez pytania zagladali do siatek i szafek, by upewnic sie, ze nie ma tam niczego, co jeszcze jakis czas temu bylo zywe. Kraby przyjechaly dopiero po wyjezdzie starszych panstwa.

Nie posiadalam sie z radosci, gdy zostalam zaproszona na hinduskie wesele w Kenii, w Nairobi. W dodatku finalowa ceremonia miala byc w dmu Karen Blixen!
Wyjechalismy przed wschodem slonca, by uniknac korka, ktory paralizuje Dar es Salaam kazdego ranka i wieczora. Na noc zatrzymalismy sie w Aruszy, by o swicie znow wyruszyc w podroz. Do Nairobi droga jest fatalna. Co kilkadziesiat metrow trzeba bylo zjezdzac z asfaltu na wyboista, pelna kurzu droge. Rosliny wzdluz niej wygladaly jak osniezone. Kurz nawiewal tez znad ciagnacej sie kilometrami rowniny. Gdzies tam rozciagala sie Maasai Mara, ziemia zamieszkala przez Masajow. Co jakis czas zza tumanow kurzu wylanialo sie stado krow albo koz prowadzonych przez jednego z nich. Owinieci czerwonymi albo fioletowymi chustami, na cienkich dlugich nogach szli kilometrami przez wysuszona ziemie. W kurzy i pyle wygladali nierealnie i pieknie. Sandaly Masajow zrobione sa ze starych opon.
Co jakis czas mijalismy masajskie osady, kilka okraglych chat na tym pylistym pustkowiu.
Ilekroc jade wzdluz tych bezkresnych rownin, porosnietych gdzieniegdzie akacjami, czuje czysta radosc, taka, jaka pamietam z dziecinstwa a ktora potem na dlugo mnie opuscila. Moze dlatego, ze wlasnie wtedy uswiadamiam sobie, ze przemierzam Afryke i spelnia sie moje wyobrazenie o podrozy po tym kontynencie. Cieple swiatlo, sawanna i akacje.
Na granicy pierwszy raz widzialam masajskie kobiety. Wysuszone, chude jak palaki, sprzedawaly zrobiona z malych, kolorowych koralikow bizuterie. Te koraliki sprowadzane sa z Czech! Co za rozczarowanie, myslalam, ze produkuja je w jakiejs prostej lokalnej manufakturze a nie w Jablonexie.

Jadac od switu marzylismy o porannej kawie. Tu jednak nie ma barow na stacjach benzynowych z ekspresem i swiezym pieczywem. Co kilkadziesiat kilometrow mijalismy male miejscowosci. W niektorych byl moze nawet bar, taki typowy, w ceglanej budzie, z plastikowymi krzeslami Pepsi lub Coca – Coli, drewniana lada i zakratowanym oknem, ale nie jest to miejsce, gdzie mozna dostac espresso. W najlepszym razie zaserwuja kawe instant marki Africafe w brudnym, obtluczonym kubku.
Do Nairobi dotarlismy w godzinach najwiekszego popoludniowego korka. Nie mielismy duzo czasu, bo na wieczor zaplanowane byly pierwsze weselne uroczystosci – przyjecie w stylu hawajskim. Ogrod przy domu rodzicow pana mlodego zostal przyozdobiony kwiatami i swiatelkami. Na srodku postawiono wielki namiot, pod nim stoly i parkiet do tanczenia. Znajomi i rodzina mlodej pary roznosili jedzenie. Wszystkie potrawy oczywiscie wegetarianskie - bylismy w kregu dzynistow. Alkoholu nie serwowano, bo to nie podobaloby sie starszyznie. Panowie co chwila wymykali sie na parking, bynajmniej nie po to, by sprawdzic czy samochod wciaz tam stoi. W bagazniku jednego z aut byl nielegalny bar.
Tego wieczora wszystkie dziewczyny mogly sobie zrobic henne. Bylo kilka stanowisk, gdzie profesjonalne hennistki z wielka wprawa rysowaly wzory na dloniach i stopach. Po tym zabiegu dziewczyny chodzily z jedna reka wyciagnieta do przodu, nieruchoma, by nie uszkodzic zdobienia, zanim henna nie wyschla. Henna mocno pachniala, troche mietowo a w miejscu, gdzie dotykala skory, robilo sie chlodniej. Potem zaschnieta masa kruszyla sie pozostawiajac na ciele jasnobrazowy rysunek, ktory z dnia na dzien ciemnial.
Goscie zjechali z roznych zakatkow swiata. Para mloda na co dzien mieszka i pracuje w Londynie, dokad wyjechali, by studiowac.

Nastepnego dnia , w piatek, rodzina panny mlodej zostala zaproszona na obiad w restauracji “Zardzewialy gwodz”, mieszczacej sie w kolonialnym domu polozonym w pieknym ogrodzie. To byl jedynie przedsmak tego, co mialo wydarzyc sie wieczorem. O 19.00 rozpoczac sie mial wieczor tanca. Obowiazujacym strojem bylo sari. Na te okazje moja kolezanka Bhakti pozyczyla mi jedno ze swoich sari – z czerwonego, ciezkiego polyskujacego jedwabiu ze zlotymi haftami. Do tego kilkanascie bransoletek i kolczyki oraz obowiazkowe zdobienie naklejane miedzy brwiami. To znak, ze kobieta jest pod opieka ojca lub meza. O buty nie trzeba sie martwic, bo tanczy sie boso.
Zaczelysmy przygotowania wczesniej, bo upinanie sari trwa kilkanascie minut. Najpierw zaklada sie plocienna spodnice i krotka bluzke. Bhakti ma wprawe w drapowaniu i upinaniu sari. Czesc szesciometrowej tkaniny przymocowala agrafkami do plociennej spodnicy, reszta przerzucona byla przez ramie, zakrywajac tulow. Pierwszy raz mialam na sobie sari, szybko musialam sie nauczyc w nim poruszac.
Gdy weszlam do jasno oswietlonej sali uderzylo mnie bogactwo kolorow. Kobiety ubrane byly w sari we wszystkich mozliwych barwach.
 Mezczyzni, w jedwabnych spodniach, dlugich koszulach, szalikach i butach ze szpiczastymi noskami wyszywanymi koralikami wygladali bardzo szykownie. Kolorowy tlum tanczyl wokol posazka indyjskiego bostwa ustawuonego na srodku sali. Muzycy grali tradycyjna indyjska muzyke. Bylam troche zawiedziona, bo myslalam, ze zobacze charekterystyczne dla hinduskich tancerek ruchy glowa, dlonmi i oczami, jak w Bollywood. To bylo jednak cos zupelnie innego. Tance nie byly dowolne. Wszyscy poruszali sie w okreslonym porzadku, gesiego, trzymajac sie tej samej choreografii.
Moje sari zrobilo duze wrazenie na Hindusach. Ktos powiedzial, ze wygladam jak z Kaszmiru, bo tam sa kobiety o jasniejszych twarzach. Chyba sie cieszyli z tego kulturowego mariazu. Dolaczylam do tanczacych, na poczatku improwizowalam, plataly mi sie nogi. Najciekawszy byl taniec z patykami. Kazdy dostal po dwa drewniane kije ok 40 cm dlugosi. Taniec polegal na tym, by w rytm muzyki uderzac patykiem w patyk tanczacej na przeciwko osoby, po czterech uderzeniach byla zmiana, pomijalo sie jedna osobe i ten sam rytual powtarzalo z kolejna. I tak przez ponad godzine, nie gubiac rytmu. Ten taniec byl hipnozujacy. Na poczatku zdarzalo mi sie nie trafiac w patyk, ale z uplywem czasu ruchy stawaly sie coraz bardziej harmonijne. Tanczac w ten sposob mozna bylo wyczuc kazda osobe. Z niektorymi spotkanie wygladalo harmonijnie, z innymi, za kazdym razem cos nie wychodzilo. Mialam wrazenie, ze to odzwierciedlalo emocje miedzy poszczegolnymi osobami. Tlum doroslych ludzi bawil sie swietnie bez kropli alkoholu. To zatracenie sie w rytmie coraz bardziej hipnotyzowalo i doprowadzalo do niemalze ekstatycznej radosci. To byl rytualny taniec.

Nastepnego dnia byly kolejne uroczystosi i bankiet na tysiac osob. Tu nie szczedzi sie pieniedzy na wesela. Najwazniejsza ceremonia, wlasciwe zaslubiny zaplanowane byly na niedziele. Na te okazje przygotowane mialam granatowe sari. Bhakti upiela je w inny sposob, uznawany za bardziej szykowny. Swojemu czteroletniemu synkowi narysowala za uchem czarna kropke, ktora miala go uchronic przed zlym okiem.
O swicie wyruszylismy do domu Karen Blixen. Cala okolica nazywa sie Karen. Uwielbiam ksiazki Blixen, wiele razy ogladalam “Pozegnanie z Afryka”, wiec mialo to dla mnie szczegolne znaczenie. Usiadlam na ganku, na ktorym siadywala z Huttonem Finchem, bylam w salonie, w ktorym snula swoje opowiesci, zajrzalam do jej sypialni i oddzielnej sypialni jej meza barona Blixena.
Uroczystosci weselne byly w ogrodzie przy domu Blixen, gdzie rozstawiono namioty. Atmosfere oczekiwaniaprzerwalo oderzenie w bebny, uslyszelismy spiewy. To rodzina pana mlodego witala go tancem i spiewem. Korowod przeszedl aleja az do miejsca, w ktorym ustawiono altane- miejsce dla mlodej pary. Bylo tez tam zdjecie niedawno zmarlego ojca pana mlodego. Matka panny mlodej poblogoslawila przyszlego meza swojej corki, pozostawiajac na jego czole symboliczna czerwona kropke. Po kilkunastu minutach, w towarzystwie wszystkich mezczyzn ze swojej rodziny, wkroczyla panna mloda. Kaplan rozpoczal uroczystosci. Poslugiwal sie sanskrytem. Ceremonia trwala bardzo dlugo. Podchodzili kolejni czlonkowie rodziny, blogoslawiac mloda pare, okryta rytualnymi szatami. Wlasciwym symbolem zaslubin bylo zalozenie pannie mlodej wisiorka, ktory jest jak obaczka. Po zaslubinach byl czas na zdjecia. Prowadzacy wzywal kolejne rodziny do wspolnej fotografii. Potem byl obiad i tance, juz nie tradycyjne. Tym razem sari wirowaly w rytmie disco.

To bylo polaczenie tradycji z nowoczesnoscia, jakiego jeszcze nigdy nie widzialam. Panstwo mlodzi, prezni pracownicy londynskiego banku, uczestniczyli w rytualach tak odleglych od tego, czym zyja na co dzien. Bedac z tymi ludzmi przez kilka dni zobaczylam, jak bardzo wazne i silne sa tam wiezy rodzinne. Nikt nie kwestionuje wartosic rodziny, rodzina wpiera sie nawzajem duchowo i materialnie. Starsi obdarzenie sa ogromnym szacunkiem, nikt nie podwarza porzadku narzuconego przez wiek i doswiadczenie. Ma to oczywiscie swoja druga strone. Wciaz silny jest podzial na swiat meski i zenski. To sa pobiezne obserwacje, nie chce generalizowac, napewno jeszcze o tym napisze.
Dodam jeszcze, ze panstwo mlodzi znali sie dlugo przed slubem, spotkali sie przed laty na jakiejs imprezie. Jednak wsrod Hindusow wciaz popularne i praktykowane sa malzenstwa aranzowane przez rodzicow. Ci, w kregu znajomych szukaja wlasciwej kandydatki/ kandydata na malzonka dla swojego dziecka. Wybor nie jest przypadkowy. Rodziny debatuja, porownuja charaktery i nawyki przyszlych malzonkow. Potem pan mlody, ktory mieszka na przyklad w Tanzanii, dostaje zdjecie dziewczyny mieszkajacej w Indiach i odwrotnie. Jesli oboje sie sobie spodobaja, chlopak jedzie do Indii sie zareczyc. Tak postapilo trzech moich kolegow. Ciezko mi bylo w to uwierzyc.

W drodze powrotnej odwiedzilismy pewnego Masaja, ktory przygotowal dla nas tradycyjny posilek. Wkrotce o tym napisze.

piątek, 1 października 2010

To piekielne Kariakoo


  • - Postradałaś zmysły? – z niedowierzaniem zapytał mój kolega, gdy wróciłam z Kariakoo.
    Turyści i przyjezdni rzadko zapuszczają się tam sami, a już w szczególności kobiety. Historie o porwaniach białych dziewczyn do haremów bogatych szejków można włożyć między bajki, ale ostrożność na Kariakoo trzeba zachować. Pieniądze schowane głęboko pod ubraniem, żadnych cennych rzeczy, żadnych aparatów fotograficznych. A o zdjęcia aż się prosi. Kariakoo to największy bazar w Dar es Salaam. Bazar – potwór. Zajmuje dużą część dzielnicy, kilkanaście ulic i uliczek, które dla nowego przybysza tworzą zawikłany labirynt. Każda z ulic wyspecjalizowana jest w handlu innym towarem. Na jednej, po horyzont, same materace, na innej – opony samochodowe, potem armatura łazienkowa, stosy chińskiego obuwia, niezliczone metry tkanin, setki sukien w arabskim, afrykańskim bądź hinduskim stylu, wszystko, co człowiekowi może się przydać.
    Kariakoo pulsuje życiem od wschodu do zachodu słońca, zmieniając się z godziny na godzinę. O świcie pobudkę zwiastuje skrzypienie ogromnych, metalowych, zardzewiałych rolet podciąganych przez właścicieli sklepów i kramów. Powoli na rowerach i autobusami ściągają sprzedawcy owoców i warzyw, rozkładają swoje stoiska zajmując każdy wolny skrawek ziemi. Wokół, bez żadnego planu czy porządku, wyrastają coraz to nowe, przenośne stragany. Kariakoo kieruje się sobie tylko znaną tajemną logiką, pulsuje jak potężny organizm, tak potężny, że niemożliwy do zbadania. Sercem bazaru jest betonowy budynek, którego sklepienie tworzą ogromne kielichy. W porze deszczowej zbiera się w nich woda, która potem magazynowana jest w podziemnych zbiornikach. Ściany pomalowane są na żółto i niebiesko, to kolory firmowe Blue Band – lokalnej, niedobrej margaryny, której logo widnieje z każdej strony budynku.
    Kariakoo to piekło i raj. W tropikalnym upale wszystko psuje się szybciej. Zmysły atakowane są błyskawicznie. Ostry zapach przejrzałych warzyw i owoców, dymu z grilla, rozkładających się śmieci, potu i spalin początkowo zwala z nóg. Higiena jest tu egzotycznym słowem. Ze skrzeczącego megafonu płynie lokalna muzyka. Przerywa ją nawoływanie miejscowego wodzireja. Ludzie kłębią się, napływają coraz większą falą. Ktoś się targuje, sprzedawcy wody recytują „Maji, maji maji” (woda, woda, woda) i rytmicznie potrząsają dłonią z drobnymi monetami, ktoś gra w przenośne bingo, tłum napiera, spocone ciała ocierają się o siebie. Z sąsiedniej ulicy dobiega z meczetu śpiew muezina. Trąbią autobusy i taksówki. Tłum rozlewa się w arterie ulic odchodzących od głównego placu. Nie ma chodnika, więc piesi, małe motorowe taksówki, rowerzyści obładowani rozmaitymi towarami i samochody muszą znaleźć sposób, by jakoś przecisnąć się przez zakorkowane uliczki. Większy i silniejszy wygrywa.
    Oszołomiona uciekłam do małego sklepiku na rogu placu. To pasmanteria prowadzona przez Muzułmanina ubranego w tradycyjną białą szatę. Poraził mnie widok jego brody i włosów zafarbowanych na...pomarańczowo. Może to najnowszy trend na Kariakoo a może efekt użycia farby nieznanego pochodzenia sprzedawanej na bazarze. Mężczyzna wydawał się być zadowolony ze swojego wizerunku. Sklep wyglądał tak, jak zapewne wyglądał 50 a nawet 100 lat temu. Egzotyczne bazary są jak tunel w czasoprzestrzeni, przez który można przedostać się w przeszłość. Kupiłam kilka pasmanteryjnych drobiazgów, które sprzedawca zapakował w szarą kopertę i wyszłam. Skierowałam się w stronę sklepów z odzieżą i tkaninami. Suknie, porozwieszane na promenadowych balkonach powiewały ożywione bryzą znad oceanu. Byłam zachwycona ich różnorodnością. Na ziemię sprowadziło mnie szarpnięcie. Ktoś wykorzystał moje rozkojarzenie i wyrwał mi torebkę z zakupami, wartymi może 3 zł. Tym samym przeszłam inicjację na Kariakoo.
    Wdrapałam się po schodach obskurnego betonowego bloku. Ta część budynku opanowana była przez arabskich handlarzy. Już na pierwszym kroku – faux pas. Weszłam do sklepiku w butach i dopiero po chwili zorientowałam się, że wszystkie kobiety zostawiają je na progu. Kolejny sklepik, kolejne tkaniny, kolejne buty ustawione przed wejściem. Gubiłam się na piętrach, korytarzach i uliczkach, wracając ciągle w te same miejsca. Mijałam stoiska, z których dobiegała melodia recytowanych wersetów Koranu puszczona ze starej taśmy w magnetofonie kasetowym. Z kolejnych sklepów dochodziły żarty i niezrozumiałe komentarze pod moim adresem, jako, że byłam jedyną białą w okolicy, rzadkim gościem w tym tak bardzo lokalnym miejscu. Skuszona przepięknym błękitem tkaniny weszłam do pozornie pustego sklepu. Po chwili zorientowałam się, że za prowizoryczną ladą, na rytualnym dywaniku modli się człowiek. Zmieszana tym, że przeszkodziłam mu w modlitwie i trochę wystraszona zaczęłam się wycofywać. W takich momentach odzywają się skumulowane w naszej świadomości lęki przez obcą religią. Pobożny sprzedawca tylko się uśmiechnął. Poszłam dalej, zostawiając za sobą błękitną tkaninę.
    Błądziłam tak jeszcze pięć godzin w kurzu i upale. Afrykański ukrop jest jak betonowa ściana, która nagle wyrasta przed nami, gdy tylko wyjdziemy z cienia i obezwładnia. Potrzeba dużo samozaparcia, by przez nią brnąć wiedząc, że właściwie jedynym ratunkiem jest krótki, nieprzewidywalny powiew bryzy i łyk wody. Jednak Kariakoo mnie wciągnęło i nie pozwoliło odejść. Było jak tajemniczy świat po drugiej stronie lustra. Nie byłam turystką, byłam podróżniczką, zdaną wyłącznie na siebie, która wtapia się w nieznany, chaotyczny świat pozyskując go tym samym dla siebie, stając się jego częścią. To dało mi kojące poczucie jedności i uniwersalności. Niezależnie od tego, jak bardzo się różnimy, wszyscy jesteśmy z tej samej gliny i należymy do tej samej ziemi. Człowiek obok mnie, mimo że mnie nie rozumie, jest taką samą istotą jak ja. To wspaniałe, odświeżające uczucie. Doświadczenie głębokiej prawdy o nas samych. Im dalej od domu, im bardziej ekstremalne warunki, im mniej rutyny i punktów odniesienia, tym łatwiej nam poczuć, że żyjemy tu i teraz.
    Ostatkiem sil, późnym popołudniem doszłam do miejsca, gdzie zatrzymują się dala dala, czyli miejskie autobusy – rozklekotane gruchoty z dusznym wnętrzem i przepoconymi siedzeniami. Dala dala nie mają rozkładu jazdy ani numerów, jak europejskie autobusy. Na przedzie pojazdu wypisany jest kierunek, np. MSASANI – K/KOO (skrót od Kariakoo) i tyle wystarczy. Wsiadłam w zatłoczony autobus. O tej porze ludzie pakują tam, co się da – plastikowe pojemniki, szafki, torby, materace. Autobus ruszył. Pomocnik kierowcy, ubrany w sfatygowany uniform zaczął zbierać pieniądze za przejazd. 250 Szylingów, ok 50 groszy. Z ulgą powitałam dzielnicę Msasani i wysiadłam na zakurzonej ulicy.
Poczułam, że to teraz moja ulica, choć jeszcze kilka tygodni temu wydawała mi się nieprzyjaznym slumsem.

    Wieczorem, gdy zamknęłam oczy, widziałam dziesiątki tkanin i kolorów. Kariakoo nie daje o sobie zapomnieć. Wrócę tam.