sobota, 2 kwietnia 2011

Zielone Fa i podroz w czasie

     Czasem, gdy jestem w sklepie, zatrzymuje sie na dluzej przy polce z mydlami. Wacham kazde po kolei. Licze, ze trafie na zapach, ktory przeniesie mnie do innego miejsca i czasu, przywola wspomnienia z dziecinstwa. Niespodziewanie ozywione obrazy nabiora kolorow, wyostrza sie ich kontury. Tu, daleko od domu i oswojonego swiata, z pozoru blahe zdarzenia z przszlosci powracaja z wieksza sila. Tak, jakby swiadomosc pozbawiona punktow odniesiania potrzebowala czegos, dzieki czemu nie zatraci sie w nowej, nie dokonca rozeznanej rzeczywistosci. Wspomnienia sa jak nitki laczace mnie tutejsza ze mna tamtejsza.
Stoje wiec i wacham i... jest! Zielone Fa. Zielone Fa to zapach luksusu z czasu Pewexow. Dla mnie, kilkuletniej dziewczynki, zakleta w nim byla magia nieznanego Zachodu, ktorego rabka odslanial emitowany co tydzien program “Hity z satelity” (mam nadzieje, ze nie pomylilam tytulu).
      Zanim pojawilo sie zielone Fa, bylo biale NIVEA. Babcia je gdzies dostala, bo nie bylo dostepne w sklepach. Na poczatku wcale nie sluzylo do mycia. Tygodniami lezalo miedzy starannie wyprasowanymi poszewkami i przescieradlami. Gdy bielizna poscielowa nasycila sie juz czarownym zapachem, w okolicach swiat, mydlo mozna bylo wreszcie odpakowac i uzywac.
       Kolejny czarodzij mial na imie Henkel. Gdy w telewizji pojawily sie reklamy proszku do prania z niebieskimi KRYSZTALKAMI, to bylo jak magia. Minely tygonie zanim upradniony Ariel pojwil sie w moim zasiegu. Jakiez bylo moje rozczarowanie, gdy krysztalki okazaly sie byc mini grudkami proszu zabarwioymi na niebiesko a nie malymi brylancikami, z ktorych moznaby zrobic naszyjnik dla lalki. Nie chcialo mi sie wiezyc, ze reklama klamie.

      Zaopatrzylam sie w kilka kostek Zielonego Fa tym bardziej podekscytowana, ze w Polsce ten zapach jest niedostepny. Kompozycja zostala zmodyfikowana, jakbysmy sie juz nasycili magia Zachodu, czas odstapic ja Afryce. Zielone Fa przywoluje teraz magie dziecinstwa. Wsunelam je miedzy poszewki i przescieradla w afrykanskim domu.

sobota, 5 marca 2011

Cma barowa

       Przed wyjazdem do Afryki dostalam od kolezanki ksiazke kongijskiego pisarza Alaina Mabanckou “Kielonek”. Bohater ksiazki to pijaczyna, ktory przesiaduje w knajpie “Smierc kredytom” i na prosbe wlasciciela opisuje barowe zycie i stalych bywalcow tego miejsca rozmaitych wykolejencow. Kazdy z nich ma do opowiedzenia historie o tym, jak niesprawiedliwie potraktowal ich los. Jest “gosc od pampersow” zmuszony do nosznia pieluchy po tym jak potraktowano go w wiezieniu, gdzie trafil pomowiony o przez zla zone o napastowanie corki. Jest Drukarz, ktory czuje sie najwazniejszy, bo “zaliczyl Francje” a w jego zakladzie drukowano “Paris Matcha”. Zycie zrujnowala mu oczywiscie kobieta. Jest tez nieziemsko gruba Spluczka, ktora nietrudno zaciagnac do lozka i ktorej przezwisko nie wzielo sie znikad. Spluczka ma pewna niezwykla zdolnosc – potrafi sikac tak dlugo, jak nikt inny, nawet kilkanascie minut. Wszystkie te historie opisane sa z ironicznym humorem, ktory lagodzi ich dosadnosc. Czesto na grznicy obrzydliwosci, sa jednoczesnie bardzo ludzkie. Mabanckou przypomina o tej zepchnietej gdzies na margines niskiej sferze naszego zycia, ktora wspolistnieje przeciez na rowni z wysoka. Bardzo sprawnie miedzy tymi dwiema sferami lawiruje.

Obserwuje i spisuje.
     Teraz widze, ze ta eskalacja dosadnosci nie byla zabiegoem literackim. Przypuszczam, ze Mabanckou nie musial specjalnie wyolbrzymiac. Tu zycie toczy sie blizej ziemi ze swoimi malymi obrzydliwosciami, ktore odrazajace staja sie dopiero widziane oczami turystow czy emigrantow. Gosc w barze glosno mlaska i beka, chlopak w autobusie obok mnie dlubie w nosie, mloda kobieta glosno charczy i spluwa na ulice, zebrak kustykajacy miedzy samochodami pokazuje otwarta rane na nodze (identyczna od kilkunastu miesiecy, ani w gorszym, ani w lepszym stanie) itd, itp. To tylko drobiazgi z zycia codziennego. O sferze zapachow i rozkladajacych sie wszedzie smieciach juz pisalam. Wiem, ze podobne rzeczy moga sie dziac na polskiej ulicy, ale tutaj atak tych mikrozdarzen jest zmasowany a gdyby drazyc dalej... moze lepiej nie. Choc nie znajduje w tym przyjemnosci, ciesze sie, ze to widze.

Barowa sala bilardowa
       Jednak nie o tym chcialam dzic pisac, a o barach. Jest ich tu wiele i niejeden z nich pewnie przypomina “Smierc kredytom”. A w barach - lokalne cmy barowe i lokalne charakterystyczne postaci.
 Prawie codziennie widuje Wedrownego Artyste. To rosly, umiesniony mezczyzna z posiwialymi wlosami. Nie nosi koszuli, lokiec ma owiniety bandana. Kiedys widzialem, co sie pod nia kryje – brzydkie otwarte rany, efekt jakiejs choroby skory. Wedrowny Artysta jak duch krazy po okolicy. Jednego dnia w poludnie widzialam do w barze “Coco Beach”, nazajutrz ucinal sobie drzemke rozparty w plastikowym krzesle Coca Coli w “Diziz Bar”, potem przeszedl na druga strone do “Jacky's Baru”. Wieczorem znow szedl poboczem drogi, jak zwykle bez koszuli, w rozczlapanych butach. Kiedys Wedrowny Artysta portretowal turystow za drobne kwoty. Wypisywal na obazkach magiczne zaklecia, dla wszystkich te same.
Nikt go z baru nie przepedza, zawsze moze przysiasc i odpoczac. Nigdy z nikim nie rozmawia, nie widzialam, by cos jadl albo pil. Dawno nikogo nie portretowal. Oczy ma coraz bardziej zamglone, spojrzenie coraz dziwniejsze.
Higiena to podstawa. Kelnerka przynosi
dzbanek z woda, miednice i mydlo, ale...
po jedzeniu, bo je sie rekami i rece sie
brudza...

Bardzo, bardzo lokalny bar w centrum miasta
         Jeden z barow prowadzi zmizernialy Europejczyk. Wyglada, jakby w tym upale wypocil z siebie cala chec do zycia. Ma miejscowa wspolniczke. Plotka mowi, ze byla kiedys prostytutka. Zmiana to chyba wazny motyw w jej historii. Ilekros ja widze, ma inny wizerunek. Pierwszy raz wrazenie bylo porazajace. Miala doczepione dlugie, jasne wlosy kontrastujace z jej ciemna skora i dzika, kocia uroda. W kolejnej odslonie wygladala, jak zainspirowana stylem Micheala Jacksona. Wlosy ukryte pod czerwonym, nasunietym na czolo kapeluszem, czarna, zgrabna marynarka, obcisle czarne spodnie, duzo srebrnej bizuterii. Po kolejnej przemianie stara sie wygladac jak “Mama Afryka” - obszerna bawelniana sukmana, krociutkie wlosy, etniczna bizuteria. Jednak nawet pod najlagodniejsza stylizacja nie ukryje swojej krzyczacej urody i dziwnej sily pomieszanej ze smutkiem.


      Ilekroc przejezdzam wieczorem obok pewnego baru, w ciemnosci, przy wysokim stole majacza te same sylwetki. To grupa emigrantow, ktorzy regularnie spedzaja tu wieczory. Piwo za piwem, godzina za godzina. Sa dla siebie jak rodzina. Wywani ze swoich krajow i kultur odnalezli sie przy wysokim stole.




Kultowa zupa kurczakowa w barze w centrum miasta, do ktorego
zjezdzaja sie ludzie z calej dzielnicy. 
         Uliczne knajpy sa do siebie bardzo podobne. Zakratowany bar, za ktorym siedzi barmanka, plastikowe stoly i krzesla, na tylach kuchnia, ktora raz zobaczylam i bardzo szybko staralam sie ten obraz wymazac z pamieci, bo czasem w takim barze zatrzymuje sie na przekaske. Zjesc tam mozna dobrze i tanio. Za piataka – doskonale lokalne danie. Na tacy, takiej jak w wiezieniu albo amerykanskiej kantynie, jest ryz albo ugali, lokalny szpinak, gotowana fasola w pomidorach i kilka warzyw w sosie pomidorowym. Stale pozycje menu to grillowany kurczak, grillowane zielone banany i gotowana wieprzowina ze skora (obrzydliwa). Co kilka minut do stolika podchodza handlarze, ktorzy chodza od baru do baru oferujac rozmaite towary. Mobilny supermarket. Kazdy dzial ma swojego przedstawiciela. Najbardziej aktywni sa sprzedawcy pirackich dvd. Po nich pojawia sie czlowiek z przescieradlami, potem handlarz skarpetkami, nastepny oferuje podrobki perfum, inny etui na telefony, jeszcze inyy sztucce i tak w kolko. Interes sie kreci.
       Lokalne bary sa dosc modne wsrod obcokrajowcow, pozwalaja sie poczuc czescia tego swiata. Szczegolnie po kilku butelkach Serengeti (marka lokalnego piwa). 

wtorek, 22 lutego 2011

Suzy kamieniarka




Moglaby promowac piekno Tanzanii w katalogu turystycznym. Tymczasem spędza dnie rozbijając młotkiem białe kamienie. Rosnąca za nią góra pokruszonego koralowca odmierza upływający czas.

Suzy ma 32 lata. Skończyła siedem klas podstawówki. Na dalszą edukację trzeba mieć w Tanzanii pieniądze. Pracuje jak wiele afrykańskich kobiet. Pokruszone kamienie służą potem do budowy dróg lub fundamentów. Pierwszy raz spotkałam ją we wrześniu zeszłego roku, gdy pierwszy raz pojechałam do Tanzanii. Pracowała na posesji należącej do trzech Europejczyków, 40 km od Dar es Salaam. Co rano przyjeżdżała tam na rowerze z sąsiedniej wioski. Często z małą córeczką. Nie mogłam się z nią porozumieć. W swahili znam zaledwie kilka słów, ona po angielsku niewiele więcej. Przed wyjazdem chciałam ją sfotografować przy pracy, bo uderzył mnie kontrast miedzy jej urodą a tym, co robi. W odpowiedzi usłyszałam – „Badaaye”, co w swahili znaczy „potem”. Sądziłam, że chciała mnie zbyć. Gdy po kilku godzinach wróciłam, Suzy, zamiast roboczego ubrania, miała na sobie ładną sukienkę i szykowny turban. Zanim ustawiła się do zdjęcia, umyła stopy. Na szyi zawiesiła torebeczkę z telefonem komórkowym. Nalegała, by zrobić jej zdjęcie na tle samochodu. Dla niej była to najlepsza forma prezentacji. Przez chwilę byłam zawiedziona, że nie złapałam życia na gorąco, nie utrwaliłam kurzu na jej zniszczonych dłoniach i znużenia na twarzy. Potem jednak zdałam sobie sprawę, że stylizacja Suzy powiedziała o niej znacznie więcej.
A zdjecia Suzy przy pracy udalo się zrobic pozniej.
Wyjeżdżając wiedziałam o niej niewiele prócz tego, że sama wychowuje dziecko. Wróciłam po kilku miesiącach. Tym razem z listą pytań przetłumaczonych na swahili. Zobaczyłam ją, gdy dźwigała 25 – litrowy zbiornik z wodą. Poczułam się zakłopotana, bo ta woda była na mój użytek.

Szukałam jakichś punktów zaczepienia, nici porozumienia między mną a Suzy. Te relacje nie są proste. Poczucie winy wobec biednej, skrzywdzonej kolonializmem, odrzuconej na cywilizacyjny margines ludnosci stawia nas na pozycji darczyncow. Paradoksalnie znow jestesmy dominujacej pozycji, pozycji tego, który ma. W takiej sytuacji trudno o czysta, przyjacielska relacje. Afrykańczycy nie ułatwiają sytuacji, upatrując w białym źródła dodatkowego zarobku. Relacjom towarzyszy nieprzyjemna mysl, ze czekaja tylko na okazje, by jakos nas wykorzystac. .
Postanowiłam odsunąć to od siebie i myśleć o Suzy, jakby była moją koleżanką. Jesteśmy prawie rówieśniczkami. Na wyciętych ze starego terminarza kartkach napisała odpowiedzi na moje pytania. Na samym końcu znalazł się dopisek: „Bardzo bym chciała, byś odwiedziła mnie w moim domu”.

Wraz przyjacielem pojechaliśmy do malenkiej rybackiej miejscowosci, gdzie mieszka Suzy. Czekała na nas przy zjeździe z głównej drogi. Miała delikatny makijaż a na krótkich, zniszczonych paznokciach świeżą warstwę jasnoróżowego lakier . Zalozyla koszulkę z wizerunkiem Matki Boskiej (jest katoliczką), a wokół pasa okręciła kange. Do domu Suzy prowadziła polna ścieżka. Przedzierając się przez bujną roślinność dotarliśmy do osiedla kilku glinianych domów otoczonych poletkami. Jeden z nich należał do Suzy. W sąsiedztwie mieszkała jej rodzina. Od razu otoczyła nas grupa rozwrzeszczanych, umorusanych dzieciaków. Wizyta bialych to atrakcja w wiosce.
Dom Suzy to maleńka, gliniana chatka oparta na konstrukcji z cienkich drewnianych palików. Choć chaty tego typu bardzo często podmywane są przez deszcze, budowniczowie wciąż nie stosują fundamentów. Suzy mieszka tu ze swoją czteroletnia córką Josephine. Dziewczyna z jednym dzieckiem to rzadki widok w Afryce.
Z ojcem Josephine rozstała się, bo nie potrafił zaspokoić ich potrzeb. Nie wiem czy go kochała i nie wiem, na ile ważna jest dla niej miłość. Bezradnie uśmiechała się i rozkładała ręce, gdy dopytywałam się, dlaczego nie odpowiedziała na to pytanie, jakby bylo zbyt trudne. Bez wahania natomiast mówiła o tym, dlaczego jest sama. Boi się mezczyzn, byla zle traktowana. Choć nie wymaga wiele, o ideał trudno. A o jakim mężczyźnie marzy dziewczyna z afrykańskiej wioski? O takim, jakiego chciałoby mieć wiele kobiet, nie tylko w afrykańskich wioskach, ale i w europejskich miastach. Jak w piosence Urszuli Sipińskiej:
„Niech by miał choć parę groszy i w oczach ciepła dość, i niech by nie był wśród ludzi najgorszy, i niech by mnie kochał, kochał, jak ja jego”. No właśnie, niech kocha i w dodatku tylko jedną partnerkę. Na tym szczególnie zależy Suzy. Bo wierność nie należy do mocnych stron Tanzańczyków. Seks traktują inaczej niż my. Wystarczą dwa słowa: „jigi, jigi?” Jigi jigi to mniej wiecej to samo co angielskie shagging czy polskie "bzykanie". Dla zabawy, bez zobowiązań. Podobno gdy mąż wyjeżdża na trzy miesiące nie ma prawa żądać od żony wierności. Również mężczyźni czasem znajdują sobie zastępstwo na czas nieobecności swojej partnerki. Niezbyt rozważne w kraju, w którym 5% ludnosci ma HIV. Suzy boi się AIDS. Przyznała, że to jej największy lęk. Nie wiem tylko czy strach powstrzymuje tu przed przypadkowym seksem bez zabezpieczenia. Mam nadzieję, ze w kwestiach bezpiecznego seksu bardziej słucha uswiadamiajacych ludzi NGO niz nauk kościoła, który niestety robi tu krecia robote.

Trzeba było się schylić, by wejść do domu Suzy przez niskie drzwi. W maleńkim pokoju mata, stół, stosy miednic, plastikowych pojemników i naczyń. Te plastikowe pojeminki na wode i zywnosc wpisaly się w pejzaz Afryki. Na stole stare radio, prawdopodobnie jedyne medium, z którego korzysta Suzy i naftowa lampa. Elektryczności i bieżącej wody brak Pod stropem, za podtrzymującą sklepienie gałęzią wciśnięta pasta do zębów i kilka drobiazgów. Zajrzałam za przepierzenie zrobione z kangi. Była tam maleńka, zagracona, ciemna sypialnia. Miałam wrażenie, że Suzy przed naszą wizytą upchnęła tam wszystkie zbędne rzeczy. Lóżko chroniła moskitiera. Wyobraziłam sobie jakby zasypiało się w takim pokoju. Ciemno robi się tu zawsze ok. 19.00. Nie ma telewizji, internetu, nic nie rozprasza uwagi. Jest coraz ciszej i spokojniej. W ciszy i ciemności pojawiają się dziwne myśli. Maleńka chatka nie jest ogrodzona płotem, nie pilnuje jej pies. Od czasu do czasu słychać tylko trudne do zidentyfikowania dźwięki. Może to ludzie, może zwierzęta, może duchy.

Usiadlysmy w domu. Ona na ziemi, ja na malym zydelku. Drzwi były szczelnie wypełnione zaciekawionymi twarzami dzieci. Cały czas się śmiały, prześcigały się w robieniu min i pozowaniu do zdjęć. Ich ubrania, brudne i zniszczone przypomniały mi o szkolnych akcjach zbierania darów dla afrykańskich dzieci. Jedna z dziewczynek, ubrana była w jasną sukienkę. Tył, zupelnie pozbawiony guzików, odsłaniała całe jej plecy. Liczyła się jednak sukienka.


Suzy zawsze miała ładne sukienki. Nie pasowaly do tej biednej chatki. Niektóre w stylu europejskim, inne typowo afrykańskie – długie, kolorowe, obszerne. Na głowie zawsze nosiła chustkę, nigdy nie widziałam jej włosów, nie miałam śmiałości poprosić, by ją zdjęła. Poprosiłam za to, by pokazała mi swój zestaw do makijażu. Trzy połamane kredki i talk, który nakłada na twarz wystarczą, by wyglądała pięknie. Nie wiem, czym pachniała, ale był to ladny, korzenny zapach.





Przeszłyśmy do kuchni, czyli do trzech kamieni ułożonych po drugiej stronie domu, od podwórza. Na tym palenisku w wolne od pracy dni Suzy przygotowuje posiłki. Zazwyczaj jest to ugali – biała papka robiona z mąki kukurydzianej, fasola, szpinak, czasem małe rybki. Dużo owoców.
Za domem Suzy ma swój ogródek. Ścisnęło mnie w gardle, gdy go zobaczyłam. Kilka blaszanych, zardzewiałych puszek z roślinami – na to może sobie pozwolić, by upiększyć otocznie. Trochę się zawstydziła, gdy chcieliśmy go sfotografować.

Suzy marzy o solidnym domu z meblami. Na razie ma stary stół i dwa taborety. Szansę na odmianę swojego losu upatruje w Bogu i dobrym mężczyźnie. Kilka razy użyła sformułowania :„jeśli Bóg pobłogosławi i pozwoli mi żyć z mężem”. Tymczasem musi radzić sobie sama. Zarabia jakieś 40 zł tygodniowo i nie jest w najgorszej sytuacji, bo ma stały dochód. Starcza na codzienne potrzeby. Kurtuazyjnie odpowiedziała, że lubi swoją pracę, ale pewnie tylko dlatego, że zatrudnia ją mój przyjaciel. Najbardziej chciałaby pracować jako pokojówka. Gdyby mieszkała bliżej miasta, byłoby jej łatwiej.


Przed powrotem dostajemy w prezencie od Suzy kilka kokosów i dziwny owoc, który wygląda jak ogromny jeż – to jackfruit. Smakuje jak miód. Ja podarowałam jej oprawione w ramkę zdjęcie, które zrobiłam jej poprzednim razem. Dla Josephine mialam czekoladki, które kosztowały tyle, ile wynagrodzenie jej matkiy za trzy dni pracy i tyle, co dwa piwa w pubie w dobrej dzielnicy Dar es Salaam. Zaplacilam tez Suzy za czas, który mi poswiecila. Zaprowadziła nas jeszcze do swojej rodziny. Posiedzieliśmy chwilę w zakłopotaniu, bo niewiele było do powiedzenia i odjechaliśmy.
Po tej wizycie miałam mieszane uczucia. Przygnębiła mnie bieda i prostota, z jaką żyje Suzy. Zastanawiałam się, co mogłabym zrobić, by jej pomóc. Jednak jednorazowe finansowe wsparcie uspokoiłoby jedynie moje sumienie a nie wpłynęło znacząco na jej los. Powiedziała, ze jest szczesliwa. Innego zycia nie zna.

Następnego dnia spotkałam ją ,gdy przyszła do pracy. Pokazała mi, jak obrac owoc, który od niej dostałam. Gdy odchodziła, wyciągnęła ze śmietnika plastikową butelkę po soku, którą wyrzuciłam chwilę wcześniej. Przyda jej sie.




czwartek, 17 lutego 2011

Dziwne dni



    Dziwne dni”

  Znad Madagaskaru przywiało deszcze. Wiatr połamał drzewa, ulice jeszcze bardziej się zakorkowały. Firma odpowiedzialna za dostarczanie miastu energii nareszcie mogla jakoś wytłumaczyć swoją nieudolność i na chwilę odwrócić uwagę od korupcyjnych skandali. Pozrywane kable i połamane słupy były doskonałą wymówką dla wydłużających się godzin bez prądu.

W gorącą noc pozbawioną wentylatora przyśnił mi się samolot. Samoloty śnią mi się regularnie i zawsze w tych snach czai się zagrożenie. To kolejny mój sen, w którym maszyna nie mogła wystartować. Miałam wykupiony przelot, wizę i bilet na koncert Rolling Stonnes w Kenii. Samolot nie mógł się poderwać, bo było w nim zbyt wielu pasażerów. Wszyscy lecieli na koncert. Pilot, czerstwy Rosjanin o błyszczącej od potu twarzy postanowił podzielić ludzie organizując dwa przeloty. Byłam w drugiej turze. Widziałam, że samolot się sypie, ale pilot w ogóle się jego stanem nie przejmował. Ktoś powiedział, że przy lądowaniu w Kenii były kłopoty. Lecieć i ryzykować, czy zostać i stracić bardzo dużo pieniędzy, które zapłaciłam za bilet? Sen nie przyniósł rozwiązania. Obudziłam się w deszczowy poranek. Wieczorem zamknięto lotnisko w Dar es Salaam.

Był to dzień wolny od pracy. Urodziny Mahometa. Czytałam akurat “Dzieci Północy” Salmana Rushdiego. Rzeczywistość dziwnie zaczęła przenikać się z książką.

Spędziliśmy leniwe popołudnie w starym kolonialnym klubie sportowym Gym Khana, przejętym przez Hindusów. Klub otaczają rozległe pola golfowe. Jednego z najstarszych graczy przygniotło wczoraj drzewo zwalone wiatrem znad Madagaskaru. Pracownicy klubu zbierali datki dla jego rodziny. To nie była ostatnia tragedia, która miała się w tego dnia wydarzyć.

Wieczorne niebo rozświetliła dziwna czerwona aura. Z oddali, co kilka sekund dochodził huk eksplozji. Zbyt silny jak na połów z użyciem dynamitu, który się tu, ku rozpaczy ekologów, praktykuje. W Yacht Clubie, centrum spotkań emigrantów i pracowników amerykańskich i europejskich organizacji, zebrała się grupka ludzi, żywo o czymś dyskutowali z Masajami. Stało się coś poważnego. Usłyszałam urywek rozmowy telefonicznej, coś o wypadających oknach. Popatrzyłam na ocean. Był silny odpływ, wodę rozjaśniało światło księżyca w pełni. W końcu ktoś zaalarmował, że eksplodują pociski w składzie lotniczej amunicji. Przeszliśmy nad basen, skąd był najlepszy widok. Stali tam już Masajowie i kilku członków klubu. Widzieliśmy teraz rozbłyskujące w oddali czerwone światła wybuchów i fragmenty pocisków rozrzucane w dużej odległości. Jeden z Masajów włączył radio w swoim telefonie komórkowym. Komunikaty podawane były w Swahili, coś o uciekających dzieciach, rannych, pożarze. Baza wojskowa położona jest o kilometr od lotniska, wstrzymano samoloty. Ciągu eksplozji nie dało się już powstrzymać.

Brytyjska ambasada dla pewności wystosowała do swoich obywateli luźny komunikat z prośbą o zachowanie ostrożności, w którym pojawiło się słowo terroryzm. Wypadek w wojskowych barakach nie miał z terroryzmem nic wspólnego.

Eksplozje trwały jeszcze kilka godzin. Weszłam do łazienki i oniemiałam. W umywalkach i na podłodze leżały dziesiątki martwych owadów. Widziałam już wcześniej takie owady. Co jakiś czas, po deszczowym dniu chmarami przylatują do miasta. Ciągną do światła. Oblepiają reflektory samochodów i miejskie latarnie.Ludzie zbierają je i jedzą. Na białej porcelanie umywalki wyglądały jak piękna dekoracja.

Następnego dnia BBC poinformowało o co najmniej 20 ofiarach eksplozji w barakach. Ilu rannych – jeszcze nie wiadomo. Stadion miejski wypełniony był po brzegi tysiącem ludzi, którzy w popłochu uciekli ze swoich domów w okolicy lotniska. Zaapelowano o oddawanie krwi dla ofiar. Podobny wypadek wydarzył się dwa lata temu. Wysokie temperatury i niewłaściwe przechowywanie broni doprowadziły do tragedii. Miejsca składowania pocisków nie zmieniono.
Wznowiono loty z Dar es Salaam. Uliczni sprzedawcy jedzenia wzbogacili menu o smażone owady. Deszcz nie ustępował a to jeszcze nie pora deszczowa.  

Lekcja francuskiego

     Ogarnia mnie tu czasem wielki przyplyw entuzjazmu. Wysiadam z autobusu, ide przez roswietlona sloncem ulice i mysle sobie, ze to juz moje miasto. Udalo mi sie oswoic miejsce, ktore kiedys bylo dla mnie nieprzeniknione. Wreszcie nie jestem turystka, mam tu swoje sprawy! To chyba wlasnie od tego zaczyna sie integracja z miejscem. Oczywiscie trzeba chciec sie zintegrowac. Wielu ludzi zamyka sie w bialych enklawach, unika jak ognia chaotycznego centrum miasta nie mowiac juz o transporcie publicznym.
Dla mnie proces oswajania byl jak terapia szokowa. Zawsze mialam wiele obaw i lekow. Nie znosilam tlumow, brak swiezego powietrza powodowal mentalne dusznosci, w srodku zimy otwieralam szeroko okna. Bakterie i wirusy przybieraly w mojej glowie rozmiary karaluchow.

     Czasem o tym mysle, gdy w upale i scisku jade miejskim autobusem. Wszystko sie lepi od potu i kurzu. Smierdzi. Staram sie zlapac wiatr, ktory wpada przez otwarte okna. Ktos staje mi na noce i nie rozumie, gdy zwracam mu uwage. Sklamalabym, gdybym napisala, ze nie zastanawiam sie, co kryja sie w gabce wystajacej z rozdartych, przesiaknietych potem siedzen. Na szzescie nie mam w siatce mikroskopu. Tak, w siatce. Dla niepoznai wszystko nosze w reklamowce, by nie kusic zlodzieja torebka. Siadac czy dac sie scisnac przez pasazerow? Oto dylematy. Autobus co chwile trobi i zbiera ludzi z drogi. Na glownych ulicach przystanki maja daszki i lawki. Na mniejszych trzeba wiedziec, gdzie stanac, bo nie ma zadnego oznakowania. Gdy autobus sie zbliza, wystarczy pokiwac. Autobus zawsze poczeka na spoznialskich. Pomocnik kierowcy wykrzykuje kierunek jazdy, bo czasem trasa nie zgadza sie z ta wypisana na froncie autobusu. Gdy ktos chce wysiasc, pomocnik cmoka na kierowce albo uderza o karoserie, nie ma przycisu stop. Nic wlascieow nie ma, nie ma rozkladow jazdy, hydraulicznych drzwi, kasownikow, wymogow bezpieczenstwa. Na szczescie sa hamulce. Pomocnik ubrany w zakurzony i sfatygowany granatowy stoj roboczy dzwoni monetami, ktore ma w dloni. Sygnalizuje, ze zbiera pieniadze za przejazd. Czasem mozna w zamian dostac maly bilecik.
Autobusem dojezdzam na lekcje francuskiego do Alliance Francais. Gdy juz wreszcie wysiadam, zlosc na niewygodna jazde zmiekcza wieczorne, sloneczne swiatlo. Nisko przelatuje pasazerski samolot Air Kenia. Ruch lotniczy jest tu niewielki, rozkladu mozna sie nauczyc na pamiec.
W sali zajmuje strategiczne miejsce na przeciwko klimatyzatora. Schodza sie uczniwie – dwie miejscowe studentki, nauczyciel z podstawowki, dwoch chlopakow, o kotrych wiem niewiele, mlody Niemiec i Japonka. Nauczyciel pochodzi z Konga. Studentki siadaja obok mnie. Jedna z nich to prawdziwa uwodzicielka. Czaruje chyba z rozpedu. Choc ledwie sie znamy, mowi mi z poufaloscia mile rzeczy, sugeruje, bym lepiej nosila rozpuszczone wlosy i zdradza, ze bardzo jej sie podoba mlody Niemiec. Na przerwie nie odstepuje go na krok. Japonka jest cicha i zdystansowana. Uwodzicielka szepcze mi do ucha, ze to bardzo niemila osoba, ze nie patrzy w oczy jak do mnie mowi i w ogole. Tlumacze jej, ze to kwestia kultury, ze to dytans a nie zle emocje.
Przyznam, ze mi ulzylo, gdy do grupy po pierwszych zajeciach dolaczyl Niemiec. Czesto podczas dyskusji lapalismy kontakt wzrokowy sygnalizijac porozumienie. On blyskawicznie lapal, co mam na mysli a co nie bylo takie jasne dla miejscowych. Na przyklad raz rozmawialismy raz na zajeciach o utrzymywaniu znajomosci z bylymi partnerami. Dla miejscowych bylo to prawie nie do pomyslenia, dla nas rzecz jak najbardziej naturalna. Za to dla mnie nie do pomyslenia by bylo, by podczas pierwszej prezentacji na zajeciach przyznac, tak jak jedna ze studentek, ze chcialaby wyjsc za maz za bialego mezczyzne.
Niektore rzeczy sa urocze i rozczulajace. Studentka wyznala mi raz, ze idzie na rozdanie dyplomow z francuskiego glownie ze wzgledu na poczestunek. “Bedzie minipizza i inne przekaski. Wyobraz sobie, w zeszlym roku byly tylko napoje!”. “No naprawde, nieladnie postapili w zeszlym roku”, odpowiadam. Potem przypomina mi sie, jak na polskich bankietach ludzie rzucaja sie na stoly i nakladaja sobie na talezyki gore jedzenia. Nikt tylko na glos nie mowi, ze przyszedl na darmowa wyzerke. Tutejszy rodzaj szczerosci c jest odswiezajacy.

Dyskusje na lekcji to istny Babel. Zbieranina akcentow z roznych stron swiata silacych sie na poprawny francuski wypada komicznie. “Slucham?”, “Mozesz powtorzyc?”, “Ale o co ci chodzi, bo nie do konca rozumiem?” - dopytujemy sie wzajemnie. Najciekawiej jest przy okazji tematow zwiazanych z rola kobiet i mezczyzn w spoleczenstwie. Ostatnio przy okazji omawiania francuskiej Marianny nauczyciel zapytal, czy uwazamy za sluzne, ze kobieta jest matka narodu. Odpowiedzialam, ze to rzecz oczywista, tak jak natura jest matka wszelkiego stworzenia. Okazalo sie, ze pojecie “matki natury” bylo dla nich nowoscia. Nie byli zbyt entuzjastyczni co do pomyslu matriarchatu. Feminizm tu nawet nie kielkuje a tak bardzo jest tu potrzebny.

Po zajeciach musze jakos wrocic do domu. O 20.00 autobus w kierunku mojego domu, czyli POSTA - MASAKI juz nie jezdzi. Bo kto by wracal z centrum do bogatej dzielnicy autobusem. Po poludniu w przeciwnym kierunku wracaja kucharki, pokojowki, nianie i wszelkiej masci pracownicy, autobus kursuje wiec czesto. Musze wiec opracowac trase powrotna. Decyduje sie na autobus, z ktorego dobiega nawolywanie “Mwenge”, “Mwenge”, “Mwenge”!!! Przynajmniej kierunek sie zgadza. Mowie pomocnikowi, gdzie mniej wiecej chce dojechac, kiwa glowa, ze rozumie. Potem mi mowi, gdzie mam wysiasc i prosi jakas dziewczyne, zeby mi powiedziala, co mam dalej robic. Ta mowi tylko: “Czekaj tu” i znika w ciemnosci. To czekam. Czuje sie troch nieswojo, bo wlasnie odcieli prad i ulica pograzona jest w ciemnosci. Na szczescie przyjezdza autobus w kierunku Msasani (Slumville). Wsiadam. Jak zwykle jestem pod obstrzalem spojrzen, zupelnie jak Murzyn w warszawskim metrze. Ktos glosno zagaduje w swahili, slabo rozumiem, cos tam odpowiadam, caly autobus sie smieje, nie wiem, o co chodzi. Z radia plynie piosenka Boba Marleya, jedziemy przez rozswietlona oliwnymi lampkami, pelna zycia Slumville. Jak zwykle o tej porze na ulicy rozstawiaja sie kramiki z jedzeniem, spod ogromnych patelni wypelnionych smarzacymi sie frytkami bucha ogien. W barach klebia sie ludzie, siedza przy Mountain Dew albo Coli, ktora Afryce jest slodsza. W zakaladach fryzjerskich, ktorych tutaj mnostwo, o tej porze spory ruch. Z tylu autobusu dobiegaja mnie charakterystyczne, znajome dzwieki. To dwoch Masajow dyskutuje o czyms w swoim spiewnym jezyku. Moze jada do pracy, pilnowac jakiegos klubu czy baru. Kiedys agent nieruchomosci tlumaczyl mi, jak to dobrze jest zatrudnic Masaja do ochrony 24 godziny na dobe. “Placi sie mu ok 60 dolarow miesiecznie i on jest w miejscu pracy 24 godziny na dobe, bo normalnie to pracownik musi isc do domu a Masaj nie ma domu, to nigdzie isc nie musi. A jak cos musi, to prosi innego Masaja, by go na troche zastapil i ochrona jest non stop”.

Ludzie w autobusie pytaj, gdzie chce dojechac. Jest mi milo, bo sie troszcza, mam poczucie, ze tu nie zgine. Wysiadam na rogu, ale to jeszcze nie koniec podrozy. Lapie motorowa taksowke, targuje sie i jade. Jestem juz naprawde zmeczona i brudna po tej podrozy. Przyjezdzam wreszcie do pograzonego w ciemnosci domu. Jeszcze tylko 2 godziny az znow wlacza swiatlo. Mam szczescie. Kolega z francuskiego nie ma pradu od pieciu dni. 

środa, 12 stycznia 2011

"Emergency sex"

    Nie pamietam kiedy pierwszy raz zetknelam sie z Organizacja Narodow Zjednoczonych. Moze bylo to w dziecinstwie przy okazji relacjonowanej w telewizji akcji Unicefu, moze ktos mial na scianie reklamujacy Unicef kalendarz ze zdjeciami dzieci z roznych krajow, moze byla to nudna lekcja historii albo telewizyjny news.
Przyznaje, ze pierwszy raz powazniej sie zastanowilam nad dzialaniem organizacji przy okazji filmu “Hotel Ruanda” o masakrze plemienia Tutsi przez plemie Hutu i bezsilnosci “blekitnych helmow”.
Wielu z nas mialo przynajmniej raz w zyciu przeblysk, by jechac na misje albo zostac wolontariuszem UN. Motywacja jest z reguly ta sama: zrobic cos dobrego dla swiata, miec poczucie dobrze spelnionego obowiazku i sensu wykonywanej pracy. Oczywiscie zbawiac swiat rownie dobrze mozna w swoim wlasnym miescie, ale w Somalii czy Kambodzy jest to o wiele bardziej spektakularne. Tym, ktorzy rozwazaja wyslanie aplikacji po uprzednim sforsowaniu niezmiernie zbiurokratyzowanej internetowej strony UN i tym, ktorzy chca poznac kulisy pracy w organizacji, polecam ksiazke:
EMERGENCY SEX
(AND OTHER DESPERATE MEASURES)
TRUE STROIES FROM A WAR ZONE”

autorstwa Kennetha Caina, Heidi Postlewait i Andrew Thomsona.
To histria o utracie idealow i wiary w to, ze jednostka w zanczacy sposob moze wspynac na bieg historii.

Autorzy relacjonuja 10 lat pracy na pokojowych misjach ONZ. Dramatyczne wydarzenia z Kambodzy, Somalii, Haiti, Bosni, Ruandy i Liberii przeplataja sie z historiami z ich prywatnego zycia. Akcja zaczyna sie na poczatku lat 90 – tych w Nowym Jorku.

Ken jest amerykanskim Zydem obarczonym brzemieniem Holocaustu. Ma silne poczucie misji. Jako mlody prawnik nie widzi dla siebie miejsca w swiecie wielkich korporacji. Czuje, ze odstaje od reszty. Przypadkowo spotkany znajomu daje mu telefon do osoby z ONZ. Wkrotce Ken wyjezdza na swa pierwsza misje do Kambodzy wyniszczanej przez Czewonych Khmerow,

Andrew jest lekarzem z Nowej Zelandii. To pozytywista, ktory praca u podstaw chce polepszyc swiat. Pod wplywem znajomosci ze studentem z Kambodzy i tego, co uslyszal o Czerwonych Khmerach i ludobojstwie, wyjezdza do tego kraju by leczyc w prowincjonalnym, polowym szpitalu.

Heidi jest pracownica opieki spolecznej w Nowym Jorku, zajmuje sie bezdomnymi. Gdy decyduje sie odejsc od meza, nie jest w stanie utrzymac sie za pieniadze, ktore zarabia. Ktos pomaga jej znalezc prce w siedzibie ONZ. Zostaje sekretarka. Dowiaduje sie, ze na misji mozna dobrze zarobic. Sklada aplikacje, wyjezdza do Kambodzy.

Heidi podchodzi do swej pracy rzeczowo, bez idealow, bez mitologizowania. Andrew i zaptrzony w niego Ken wierza, ze sa w stanie zmienic swiat. Do czasu.

Heidi angazuje sie w niezliczone romanse. W Kenii ma kilkudniowa przygode z przypadkowo spotkanym Masajem, w Somalii rozwaza zostanie druga zona poznanego w pracy miejscowego mezczyzny, na Haiti zakochuje sie na dobre. Po drodze sa jeszcze zolnierze rozmaiych narodowosci i inni. To ona jest autorka okreslenia :”emergency sex”. Seks z desperackiej potrzeby poczucia emocji w obliczu niebezbieczenstwa, ktore nieustannie czyha na terenach ogarnietych konfliketem. Zycie w odleglym kulturowo kraju, poczucie odpowiedzialnosci za zycie innych ludzi, nieprzewidywalnosc sytuacji i walka toczaca sie kilka przecznic dalej to codziennosc.
Andrew leczy, walczy o polepszenie warunkow bytowych zyjacych w katastrofalnych warunkach wiezniow by w koncu zmierzyc sie z zadaniem, ktore wymaga nadludzkiej sily. Pracuje przy ekshumacji masowych grobow w Ruandzie i Srebrenicy. Opis tego, z czym sie zetknal jest trudny do zniesienia tym bardziej, ze obie masakry dzialy sie na naszych oczach nie tak dawno temu.
Ken uswiadamia ludziom ich prawa,pisze raporty o wojennych gwaltach, zostawia kolejne dziewczyny goniac za nowymi misjami. Powoli traci idealy.
Punktem zwrotnym w postrzeganiu przez bohaterow ich pracy jest wydarzenie z Somalii z 93 r i jego konsekwencje. W akcji ze zbuntowana milicja ginie 18 amerykanskich zolnierzy i zestrzelone zostaja dwa helikoptery (te akcje relacjonuje film “Black Hawk Down” ze zdjeciami Slawomira Idziaka, znany u nas pod tytulem “Helikopter w ogniu”). To niepowodzenie sprawia, ze prezydent Clinton zmienia zdanie co do wyslania pomocy militarnej na Haiti. Okret z zolnierzami zawraca z portu w Port au Prince gdy pojawia sie tam grupa rebeliantow. Pracownicy UN z dnia na dzien zostaja ewakuowani pozostawiajac w niebezpieczenstwie swoich informatorow. Zdarzenie z Somalii odbilo sie echem w Ruandzie i Bosnii. Gdyby nie obawa i opieszalosc w dzialaniach osob podejmujacych strategiczne decyzje, byc moze udaloby sie zapobiec masakrom, ktore pochlonely zycie tysiecy ludzi.
Andrew, wycienczony psychicznie praca przy ekshumacji grobow dzieli sie bardzo gorzka refleksja:
Jesli blekitne helmy pokojowych wojsk ONZ pojawia sie w twoim miecie lub wiosce, by zapewnicic ci ochrone – uciekaj. Albo szykuj bron. Twoje zycie jest warte o wiele mniej niz ich zycie. To lekcja, ktora wynioslem, gdy ewakuowano nas z Haiti”.

Mimo goryczy bohaterowie nie zamieniliby lat pracy dla ONZ na nic innego. Sa wdzieczni za to, ze mieli szanse sprobowac “naprawic swiat” Nie byli pierwszymi, nie sa ostatnimi. Ken nie godzi sie na cynizm i utrate idealow. Ma nowa misje. Jako swiadek wyderzen chce o nich pisac, by prawda dotarla do jak najwiekszej ilosci ludzi.

Warto te prawde poznac. Polecam “Emergency sex”.