sobota, 5 marca 2011

Cma barowa

       Przed wyjazdem do Afryki dostalam od kolezanki ksiazke kongijskiego pisarza Alaina Mabanckou “Kielonek”. Bohater ksiazki to pijaczyna, ktory przesiaduje w knajpie “Smierc kredytom” i na prosbe wlasciciela opisuje barowe zycie i stalych bywalcow tego miejsca rozmaitych wykolejencow. Kazdy z nich ma do opowiedzenia historie o tym, jak niesprawiedliwie potraktowal ich los. Jest “gosc od pampersow” zmuszony do nosznia pieluchy po tym jak potraktowano go w wiezieniu, gdzie trafil pomowiony o przez zla zone o napastowanie corki. Jest Drukarz, ktory czuje sie najwazniejszy, bo “zaliczyl Francje” a w jego zakladzie drukowano “Paris Matcha”. Zycie zrujnowala mu oczywiscie kobieta. Jest tez nieziemsko gruba Spluczka, ktora nietrudno zaciagnac do lozka i ktorej przezwisko nie wzielo sie znikad. Spluczka ma pewna niezwykla zdolnosc – potrafi sikac tak dlugo, jak nikt inny, nawet kilkanascie minut. Wszystkie te historie opisane sa z ironicznym humorem, ktory lagodzi ich dosadnosc. Czesto na grznicy obrzydliwosci, sa jednoczesnie bardzo ludzkie. Mabanckou przypomina o tej zepchnietej gdzies na margines niskiej sferze naszego zycia, ktora wspolistnieje przeciez na rowni z wysoka. Bardzo sprawnie miedzy tymi dwiema sferami lawiruje.

Obserwuje i spisuje.
     Teraz widze, ze ta eskalacja dosadnosci nie byla zabiegoem literackim. Przypuszczam, ze Mabanckou nie musial specjalnie wyolbrzymiac. Tu zycie toczy sie blizej ziemi ze swoimi malymi obrzydliwosciami, ktore odrazajace staja sie dopiero widziane oczami turystow czy emigrantow. Gosc w barze glosno mlaska i beka, chlopak w autobusie obok mnie dlubie w nosie, mloda kobieta glosno charczy i spluwa na ulice, zebrak kustykajacy miedzy samochodami pokazuje otwarta rane na nodze (identyczna od kilkunastu miesiecy, ani w gorszym, ani w lepszym stanie) itd, itp. To tylko drobiazgi z zycia codziennego. O sferze zapachow i rozkladajacych sie wszedzie smieciach juz pisalam. Wiem, ze podobne rzeczy moga sie dziac na polskiej ulicy, ale tutaj atak tych mikrozdarzen jest zmasowany a gdyby drazyc dalej... moze lepiej nie. Choc nie znajduje w tym przyjemnosci, ciesze sie, ze to widze.

Barowa sala bilardowa
       Jednak nie o tym chcialam dzic pisac, a o barach. Jest ich tu wiele i niejeden z nich pewnie przypomina “Smierc kredytom”. A w barach - lokalne cmy barowe i lokalne charakterystyczne postaci.
 Prawie codziennie widuje Wedrownego Artyste. To rosly, umiesniony mezczyzna z posiwialymi wlosami. Nie nosi koszuli, lokiec ma owiniety bandana. Kiedys widzialem, co sie pod nia kryje – brzydkie otwarte rany, efekt jakiejs choroby skory. Wedrowny Artysta jak duch krazy po okolicy. Jednego dnia w poludnie widzialam do w barze “Coco Beach”, nazajutrz ucinal sobie drzemke rozparty w plastikowym krzesle Coca Coli w “Diziz Bar”, potem przeszedl na druga strone do “Jacky's Baru”. Wieczorem znow szedl poboczem drogi, jak zwykle bez koszuli, w rozczlapanych butach. Kiedys Wedrowny Artysta portretowal turystow za drobne kwoty. Wypisywal na obazkach magiczne zaklecia, dla wszystkich te same.
Nikt go z baru nie przepedza, zawsze moze przysiasc i odpoczac. Nigdy z nikim nie rozmawia, nie widzialam, by cos jadl albo pil. Dawno nikogo nie portretowal. Oczy ma coraz bardziej zamglone, spojrzenie coraz dziwniejsze.
Higiena to podstawa. Kelnerka przynosi
dzbanek z woda, miednice i mydlo, ale...
po jedzeniu, bo je sie rekami i rece sie
brudza...

Bardzo, bardzo lokalny bar w centrum miasta
         Jeden z barow prowadzi zmizernialy Europejczyk. Wyglada, jakby w tym upale wypocil z siebie cala chec do zycia. Ma miejscowa wspolniczke. Plotka mowi, ze byla kiedys prostytutka. Zmiana to chyba wazny motyw w jej historii. Ilekros ja widze, ma inny wizerunek. Pierwszy raz wrazenie bylo porazajace. Miala doczepione dlugie, jasne wlosy kontrastujace z jej ciemna skora i dzika, kocia uroda. W kolejnej odslonie wygladala, jak zainspirowana stylem Micheala Jacksona. Wlosy ukryte pod czerwonym, nasunietym na czolo kapeluszem, czarna, zgrabna marynarka, obcisle czarne spodnie, duzo srebrnej bizuterii. Po kolejnej przemianie stara sie wygladac jak “Mama Afryka” - obszerna bawelniana sukmana, krociutkie wlosy, etniczna bizuteria. Jednak nawet pod najlagodniejsza stylizacja nie ukryje swojej krzyczacej urody i dziwnej sily pomieszanej ze smutkiem.


      Ilekroc przejezdzam wieczorem obok pewnego baru, w ciemnosci, przy wysokim stole majacza te same sylwetki. To grupa emigrantow, ktorzy regularnie spedzaja tu wieczory. Piwo za piwem, godzina za godzina. Sa dla siebie jak rodzina. Wywani ze swoich krajow i kultur odnalezli sie przy wysokim stole.




Kultowa zupa kurczakowa w barze w centrum miasta, do ktorego
zjezdzaja sie ludzie z calej dzielnicy. 
         Uliczne knajpy sa do siebie bardzo podobne. Zakratowany bar, za ktorym siedzi barmanka, plastikowe stoly i krzesla, na tylach kuchnia, ktora raz zobaczylam i bardzo szybko staralam sie ten obraz wymazac z pamieci, bo czasem w takim barze zatrzymuje sie na przekaske. Zjesc tam mozna dobrze i tanio. Za piataka – doskonale lokalne danie. Na tacy, takiej jak w wiezieniu albo amerykanskiej kantynie, jest ryz albo ugali, lokalny szpinak, gotowana fasola w pomidorach i kilka warzyw w sosie pomidorowym. Stale pozycje menu to grillowany kurczak, grillowane zielone banany i gotowana wieprzowina ze skora (obrzydliwa). Co kilka minut do stolika podchodza handlarze, ktorzy chodza od baru do baru oferujac rozmaite towary. Mobilny supermarket. Kazdy dzial ma swojego przedstawiciela. Najbardziej aktywni sa sprzedawcy pirackich dvd. Po nich pojawia sie czlowiek z przescieradlami, potem handlarz skarpetkami, nastepny oferuje podrobki perfum, inny etui na telefony, jeszcze inyy sztucce i tak w kolko. Interes sie kreci.
       Lokalne bary sa dosc modne wsrod obcokrajowcow, pozwalaja sie poczuc czescia tego swiata. Szczegolnie po kilku butelkach Serengeti (marka lokalnego piwa).