wtorek, 22 lutego 2011

Suzy kamieniarka




Moglaby promowac piekno Tanzanii w katalogu turystycznym. Tymczasem spędza dnie rozbijając młotkiem białe kamienie. Rosnąca za nią góra pokruszonego koralowca odmierza upływający czas.

Suzy ma 32 lata. Skończyła siedem klas podstawówki. Na dalszą edukację trzeba mieć w Tanzanii pieniądze. Pracuje jak wiele afrykańskich kobiet. Pokruszone kamienie służą potem do budowy dróg lub fundamentów. Pierwszy raz spotkałam ją we wrześniu zeszłego roku, gdy pierwszy raz pojechałam do Tanzanii. Pracowała na posesji należącej do trzech Europejczyków, 40 km od Dar es Salaam. Co rano przyjeżdżała tam na rowerze z sąsiedniej wioski. Często z małą córeczką. Nie mogłam się z nią porozumieć. W swahili znam zaledwie kilka słów, ona po angielsku niewiele więcej. Przed wyjazdem chciałam ją sfotografować przy pracy, bo uderzył mnie kontrast miedzy jej urodą a tym, co robi. W odpowiedzi usłyszałam – „Badaaye”, co w swahili znaczy „potem”. Sądziłam, że chciała mnie zbyć. Gdy po kilku godzinach wróciłam, Suzy, zamiast roboczego ubrania, miała na sobie ładną sukienkę i szykowny turban. Zanim ustawiła się do zdjęcia, umyła stopy. Na szyi zawiesiła torebeczkę z telefonem komórkowym. Nalegała, by zrobić jej zdjęcie na tle samochodu. Dla niej była to najlepsza forma prezentacji. Przez chwilę byłam zawiedziona, że nie złapałam życia na gorąco, nie utrwaliłam kurzu na jej zniszczonych dłoniach i znużenia na twarzy. Potem jednak zdałam sobie sprawę, że stylizacja Suzy powiedziała o niej znacznie więcej.
A zdjecia Suzy przy pracy udalo się zrobic pozniej.
Wyjeżdżając wiedziałam o niej niewiele prócz tego, że sama wychowuje dziecko. Wróciłam po kilku miesiącach. Tym razem z listą pytań przetłumaczonych na swahili. Zobaczyłam ją, gdy dźwigała 25 – litrowy zbiornik z wodą. Poczułam się zakłopotana, bo ta woda była na mój użytek.

Szukałam jakichś punktów zaczepienia, nici porozumienia między mną a Suzy. Te relacje nie są proste. Poczucie winy wobec biednej, skrzywdzonej kolonializmem, odrzuconej na cywilizacyjny margines ludnosci stawia nas na pozycji darczyncow. Paradoksalnie znow jestesmy dominujacej pozycji, pozycji tego, który ma. W takiej sytuacji trudno o czysta, przyjacielska relacje. Afrykańczycy nie ułatwiają sytuacji, upatrując w białym źródła dodatkowego zarobku. Relacjom towarzyszy nieprzyjemna mysl, ze czekaja tylko na okazje, by jakos nas wykorzystac. .
Postanowiłam odsunąć to od siebie i myśleć o Suzy, jakby była moją koleżanką. Jesteśmy prawie rówieśniczkami. Na wyciętych ze starego terminarza kartkach napisała odpowiedzi na moje pytania. Na samym końcu znalazł się dopisek: „Bardzo bym chciała, byś odwiedziła mnie w moim domu”.

Wraz przyjacielem pojechaliśmy do malenkiej rybackiej miejscowosci, gdzie mieszka Suzy. Czekała na nas przy zjeździe z głównej drogi. Miała delikatny makijaż a na krótkich, zniszczonych paznokciach świeżą warstwę jasnoróżowego lakier . Zalozyla koszulkę z wizerunkiem Matki Boskiej (jest katoliczką), a wokół pasa okręciła kange. Do domu Suzy prowadziła polna ścieżka. Przedzierając się przez bujną roślinność dotarliśmy do osiedla kilku glinianych domów otoczonych poletkami. Jeden z nich należał do Suzy. W sąsiedztwie mieszkała jej rodzina. Od razu otoczyła nas grupa rozwrzeszczanych, umorusanych dzieciaków. Wizyta bialych to atrakcja w wiosce.
Dom Suzy to maleńka, gliniana chatka oparta na konstrukcji z cienkich drewnianych palików. Choć chaty tego typu bardzo często podmywane są przez deszcze, budowniczowie wciąż nie stosują fundamentów. Suzy mieszka tu ze swoją czteroletnia córką Josephine. Dziewczyna z jednym dzieckiem to rzadki widok w Afryce.
Z ojcem Josephine rozstała się, bo nie potrafił zaspokoić ich potrzeb. Nie wiem czy go kochała i nie wiem, na ile ważna jest dla niej miłość. Bezradnie uśmiechała się i rozkładała ręce, gdy dopytywałam się, dlaczego nie odpowiedziała na to pytanie, jakby bylo zbyt trudne. Bez wahania natomiast mówiła o tym, dlaczego jest sama. Boi się mezczyzn, byla zle traktowana. Choć nie wymaga wiele, o ideał trudno. A o jakim mężczyźnie marzy dziewczyna z afrykańskiej wioski? O takim, jakiego chciałoby mieć wiele kobiet, nie tylko w afrykańskich wioskach, ale i w europejskich miastach. Jak w piosence Urszuli Sipińskiej:
„Niech by miał choć parę groszy i w oczach ciepła dość, i niech by nie był wśród ludzi najgorszy, i niech by mnie kochał, kochał, jak ja jego”. No właśnie, niech kocha i w dodatku tylko jedną partnerkę. Na tym szczególnie zależy Suzy. Bo wierność nie należy do mocnych stron Tanzańczyków. Seks traktują inaczej niż my. Wystarczą dwa słowa: „jigi, jigi?” Jigi jigi to mniej wiecej to samo co angielskie shagging czy polskie "bzykanie". Dla zabawy, bez zobowiązań. Podobno gdy mąż wyjeżdża na trzy miesiące nie ma prawa żądać od żony wierności. Również mężczyźni czasem znajdują sobie zastępstwo na czas nieobecności swojej partnerki. Niezbyt rozważne w kraju, w którym 5% ludnosci ma HIV. Suzy boi się AIDS. Przyznała, że to jej największy lęk. Nie wiem tylko czy strach powstrzymuje tu przed przypadkowym seksem bez zabezpieczenia. Mam nadzieję, ze w kwestiach bezpiecznego seksu bardziej słucha uswiadamiajacych ludzi NGO niz nauk kościoła, który niestety robi tu krecia robote.

Trzeba było się schylić, by wejść do domu Suzy przez niskie drzwi. W maleńkim pokoju mata, stół, stosy miednic, plastikowych pojemników i naczyń. Te plastikowe pojeminki na wode i zywnosc wpisaly się w pejzaz Afryki. Na stole stare radio, prawdopodobnie jedyne medium, z którego korzysta Suzy i naftowa lampa. Elektryczności i bieżącej wody brak Pod stropem, za podtrzymującą sklepienie gałęzią wciśnięta pasta do zębów i kilka drobiazgów. Zajrzałam za przepierzenie zrobione z kangi. Była tam maleńka, zagracona, ciemna sypialnia. Miałam wrażenie, że Suzy przed naszą wizytą upchnęła tam wszystkie zbędne rzeczy. Lóżko chroniła moskitiera. Wyobraziłam sobie jakby zasypiało się w takim pokoju. Ciemno robi się tu zawsze ok. 19.00. Nie ma telewizji, internetu, nic nie rozprasza uwagi. Jest coraz ciszej i spokojniej. W ciszy i ciemności pojawiają się dziwne myśli. Maleńka chatka nie jest ogrodzona płotem, nie pilnuje jej pies. Od czasu do czasu słychać tylko trudne do zidentyfikowania dźwięki. Może to ludzie, może zwierzęta, może duchy.

Usiadlysmy w domu. Ona na ziemi, ja na malym zydelku. Drzwi były szczelnie wypełnione zaciekawionymi twarzami dzieci. Cały czas się śmiały, prześcigały się w robieniu min i pozowaniu do zdjęć. Ich ubrania, brudne i zniszczone przypomniały mi o szkolnych akcjach zbierania darów dla afrykańskich dzieci. Jedna z dziewczynek, ubrana była w jasną sukienkę. Tył, zupelnie pozbawiony guzików, odsłaniała całe jej plecy. Liczyła się jednak sukienka.


Suzy zawsze miała ładne sukienki. Nie pasowaly do tej biednej chatki. Niektóre w stylu europejskim, inne typowo afrykańskie – długie, kolorowe, obszerne. Na głowie zawsze nosiła chustkę, nigdy nie widziałam jej włosów, nie miałam śmiałości poprosić, by ją zdjęła. Poprosiłam za to, by pokazała mi swój zestaw do makijażu. Trzy połamane kredki i talk, który nakłada na twarz wystarczą, by wyglądała pięknie. Nie wiem, czym pachniała, ale był to ladny, korzenny zapach.





Przeszłyśmy do kuchni, czyli do trzech kamieni ułożonych po drugiej stronie domu, od podwórza. Na tym palenisku w wolne od pracy dni Suzy przygotowuje posiłki. Zazwyczaj jest to ugali – biała papka robiona z mąki kukurydzianej, fasola, szpinak, czasem małe rybki. Dużo owoców.
Za domem Suzy ma swój ogródek. Ścisnęło mnie w gardle, gdy go zobaczyłam. Kilka blaszanych, zardzewiałych puszek z roślinami – na to może sobie pozwolić, by upiększyć otocznie. Trochę się zawstydziła, gdy chcieliśmy go sfotografować.

Suzy marzy o solidnym domu z meblami. Na razie ma stary stół i dwa taborety. Szansę na odmianę swojego losu upatruje w Bogu i dobrym mężczyźnie. Kilka razy użyła sformułowania :„jeśli Bóg pobłogosławi i pozwoli mi żyć z mężem”. Tymczasem musi radzić sobie sama. Zarabia jakieś 40 zł tygodniowo i nie jest w najgorszej sytuacji, bo ma stały dochód. Starcza na codzienne potrzeby. Kurtuazyjnie odpowiedziała, że lubi swoją pracę, ale pewnie tylko dlatego, że zatrudnia ją mój przyjaciel. Najbardziej chciałaby pracować jako pokojówka. Gdyby mieszkała bliżej miasta, byłoby jej łatwiej.


Przed powrotem dostajemy w prezencie od Suzy kilka kokosów i dziwny owoc, który wygląda jak ogromny jeż – to jackfruit. Smakuje jak miód. Ja podarowałam jej oprawione w ramkę zdjęcie, które zrobiłam jej poprzednim razem. Dla Josephine mialam czekoladki, które kosztowały tyle, ile wynagrodzenie jej matkiy za trzy dni pracy i tyle, co dwa piwa w pubie w dobrej dzielnicy Dar es Salaam. Zaplacilam tez Suzy za czas, który mi poswiecila. Zaprowadziła nas jeszcze do swojej rodziny. Posiedzieliśmy chwilę w zakłopotaniu, bo niewiele było do powiedzenia i odjechaliśmy.
Po tej wizycie miałam mieszane uczucia. Przygnębiła mnie bieda i prostota, z jaką żyje Suzy. Zastanawiałam się, co mogłabym zrobić, by jej pomóc. Jednak jednorazowe finansowe wsparcie uspokoiłoby jedynie moje sumienie a nie wpłynęło znacząco na jej los. Powiedziała, ze jest szczesliwa. Innego zycia nie zna.

Następnego dnia spotkałam ją ,gdy przyszła do pracy. Pokazała mi, jak obrac owoc, który od niej dostałam. Gdy odchodziła, wyciągnęła ze śmietnika plastikową butelkę po soku, którą wyrzuciłam chwilę wcześniej. Przyda jej sie.




czwartek, 17 lutego 2011

Dziwne dni



    Dziwne dni”

  Znad Madagaskaru przywiało deszcze. Wiatr połamał drzewa, ulice jeszcze bardziej się zakorkowały. Firma odpowiedzialna za dostarczanie miastu energii nareszcie mogla jakoś wytłumaczyć swoją nieudolność i na chwilę odwrócić uwagę od korupcyjnych skandali. Pozrywane kable i połamane słupy były doskonałą wymówką dla wydłużających się godzin bez prądu.

W gorącą noc pozbawioną wentylatora przyśnił mi się samolot. Samoloty śnią mi się regularnie i zawsze w tych snach czai się zagrożenie. To kolejny mój sen, w którym maszyna nie mogła wystartować. Miałam wykupiony przelot, wizę i bilet na koncert Rolling Stonnes w Kenii. Samolot nie mógł się poderwać, bo było w nim zbyt wielu pasażerów. Wszyscy lecieli na koncert. Pilot, czerstwy Rosjanin o błyszczącej od potu twarzy postanowił podzielić ludzie organizując dwa przeloty. Byłam w drugiej turze. Widziałam, że samolot się sypie, ale pilot w ogóle się jego stanem nie przejmował. Ktoś powiedział, że przy lądowaniu w Kenii były kłopoty. Lecieć i ryzykować, czy zostać i stracić bardzo dużo pieniędzy, które zapłaciłam za bilet? Sen nie przyniósł rozwiązania. Obudziłam się w deszczowy poranek. Wieczorem zamknięto lotnisko w Dar es Salaam.

Był to dzień wolny od pracy. Urodziny Mahometa. Czytałam akurat “Dzieci Północy” Salmana Rushdiego. Rzeczywistość dziwnie zaczęła przenikać się z książką.

Spędziliśmy leniwe popołudnie w starym kolonialnym klubie sportowym Gym Khana, przejętym przez Hindusów. Klub otaczają rozległe pola golfowe. Jednego z najstarszych graczy przygniotło wczoraj drzewo zwalone wiatrem znad Madagaskaru. Pracownicy klubu zbierali datki dla jego rodziny. To nie była ostatnia tragedia, która miała się w tego dnia wydarzyć.

Wieczorne niebo rozświetliła dziwna czerwona aura. Z oddali, co kilka sekund dochodził huk eksplozji. Zbyt silny jak na połów z użyciem dynamitu, który się tu, ku rozpaczy ekologów, praktykuje. W Yacht Clubie, centrum spotkań emigrantów i pracowników amerykańskich i europejskich organizacji, zebrała się grupka ludzi, żywo o czymś dyskutowali z Masajami. Stało się coś poważnego. Usłyszałam urywek rozmowy telefonicznej, coś o wypadających oknach. Popatrzyłam na ocean. Był silny odpływ, wodę rozjaśniało światło księżyca w pełni. W końcu ktoś zaalarmował, że eksplodują pociski w składzie lotniczej amunicji. Przeszliśmy nad basen, skąd był najlepszy widok. Stali tam już Masajowie i kilku członków klubu. Widzieliśmy teraz rozbłyskujące w oddali czerwone światła wybuchów i fragmenty pocisków rozrzucane w dużej odległości. Jeden z Masajów włączył radio w swoim telefonie komórkowym. Komunikaty podawane były w Swahili, coś o uciekających dzieciach, rannych, pożarze. Baza wojskowa położona jest o kilometr od lotniska, wstrzymano samoloty. Ciągu eksplozji nie dało się już powstrzymać.

Brytyjska ambasada dla pewności wystosowała do swoich obywateli luźny komunikat z prośbą o zachowanie ostrożności, w którym pojawiło się słowo terroryzm. Wypadek w wojskowych barakach nie miał z terroryzmem nic wspólnego.

Eksplozje trwały jeszcze kilka godzin. Weszłam do łazienki i oniemiałam. W umywalkach i na podłodze leżały dziesiątki martwych owadów. Widziałam już wcześniej takie owady. Co jakiś czas, po deszczowym dniu chmarami przylatują do miasta. Ciągną do światła. Oblepiają reflektory samochodów i miejskie latarnie.Ludzie zbierają je i jedzą. Na białej porcelanie umywalki wyglądały jak piękna dekoracja.

Następnego dnia BBC poinformowało o co najmniej 20 ofiarach eksplozji w barakach. Ilu rannych – jeszcze nie wiadomo. Stadion miejski wypełniony był po brzegi tysiącem ludzi, którzy w popłochu uciekli ze swoich domów w okolicy lotniska. Zaapelowano o oddawanie krwi dla ofiar. Podobny wypadek wydarzył się dwa lata temu. Wysokie temperatury i niewłaściwe przechowywanie broni doprowadziły do tragedii. Miejsca składowania pocisków nie zmieniono.
Wznowiono loty z Dar es Salaam. Uliczni sprzedawcy jedzenia wzbogacili menu o smażone owady. Deszcz nie ustępował a to jeszcze nie pora deszczowa.  

Lekcja francuskiego

     Ogarnia mnie tu czasem wielki przyplyw entuzjazmu. Wysiadam z autobusu, ide przez roswietlona sloncem ulice i mysle sobie, ze to juz moje miasto. Udalo mi sie oswoic miejsce, ktore kiedys bylo dla mnie nieprzeniknione. Wreszcie nie jestem turystka, mam tu swoje sprawy! To chyba wlasnie od tego zaczyna sie integracja z miejscem. Oczywiscie trzeba chciec sie zintegrowac. Wielu ludzi zamyka sie w bialych enklawach, unika jak ognia chaotycznego centrum miasta nie mowiac juz o transporcie publicznym.
Dla mnie proces oswajania byl jak terapia szokowa. Zawsze mialam wiele obaw i lekow. Nie znosilam tlumow, brak swiezego powietrza powodowal mentalne dusznosci, w srodku zimy otwieralam szeroko okna. Bakterie i wirusy przybieraly w mojej glowie rozmiary karaluchow.

     Czasem o tym mysle, gdy w upale i scisku jade miejskim autobusem. Wszystko sie lepi od potu i kurzu. Smierdzi. Staram sie zlapac wiatr, ktory wpada przez otwarte okna. Ktos staje mi na noce i nie rozumie, gdy zwracam mu uwage. Sklamalabym, gdybym napisala, ze nie zastanawiam sie, co kryja sie w gabce wystajacej z rozdartych, przesiaknietych potem siedzen. Na szzescie nie mam w siatce mikroskopu. Tak, w siatce. Dla niepoznai wszystko nosze w reklamowce, by nie kusic zlodzieja torebka. Siadac czy dac sie scisnac przez pasazerow? Oto dylematy. Autobus co chwile trobi i zbiera ludzi z drogi. Na glownych ulicach przystanki maja daszki i lawki. Na mniejszych trzeba wiedziec, gdzie stanac, bo nie ma zadnego oznakowania. Gdy autobus sie zbliza, wystarczy pokiwac. Autobus zawsze poczeka na spoznialskich. Pomocnik kierowcy wykrzykuje kierunek jazdy, bo czasem trasa nie zgadza sie z ta wypisana na froncie autobusu. Gdy ktos chce wysiasc, pomocnik cmoka na kierowce albo uderza o karoserie, nie ma przycisu stop. Nic wlascieow nie ma, nie ma rozkladow jazdy, hydraulicznych drzwi, kasownikow, wymogow bezpieczenstwa. Na szczescie sa hamulce. Pomocnik ubrany w zakurzony i sfatygowany granatowy stoj roboczy dzwoni monetami, ktore ma w dloni. Sygnalizuje, ze zbiera pieniadze za przejazd. Czasem mozna w zamian dostac maly bilecik.
Autobusem dojezdzam na lekcje francuskiego do Alliance Francais. Gdy juz wreszcie wysiadam, zlosc na niewygodna jazde zmiekcza wieczorne, sloneczne swiatlo. Nisko przelatuje pasazerski samolot Air Kenia. Ruch lotniczy jest tu niewielki, rozkladu mozna sie nauczyc na pamiec.
W sali zajmuje strategiczne miejsce na przeciwko klimatyzatora. Schodza sie uczniwie – dwie miejscowe studentki, nauczyciel z podstawowki, dwoch chlopakow, o kotrych wiem niewiele, mlody Niemiec i Japonka. Nauczyciel pochodzi z Konga. Studentki siadaja obok mnie. Jedna z nich to prawdziwa uwodzicielka. Czaruje chyba z rozpedu. Choc ledwie sie znamy, mowi mi z poufaloscia mile rzeczy, sugeruje, bym lepiej nosila rozpuszczone wlosy i zdradza, ze bardzo jej sie podoba mlody Niemiec. Na przerwie nie odstepuje go na krok. Japonka jest cicha i zdystansowana. Uwodzicielka szepcze mi do ucha, ze to bardzo niemila osoba, ze nie patrzy w oczy jak do mnie mowi i w ogole. Tlumacze jej, ze to kwestia kultury, ze to dytans a nie zle emocje.
Przyznam, ze mi ulzylo, gdy do grupy po pierwszych zajeciach dolaczyl Niemiec. Czesto podczas dyskusji lapalismy kontakt wzrokowy sygnalizijac porozumienie. On blyskawicznie lapal, co mam na mysli a co nie bylo takie jasne dla miejscowych. Na przyklad raz rozmawialismy raz na zajeciach o utrzymywaniu znajomosci z bylymi partnerami. Dla miejscowych bylo to prawie nie do pomyslenia, dla nas rzecz jak najbardziej naturalna. Za to dla mnie nie do pomyslenia by bylo, by podczas pierwszej prezentacji na zajeciach przyznac, tak jak jedna ze studentek, ze chcialaby wyjsc za maz za bialego mezczyzne.
Niektore rzeczy sa urocze i rozczulajace. Studentka wyznala mi raz, ze idzie na rozdanie dyplomow z francuskiego glownie ze wzgledu na poczestunek. “Bedzie minipizza i inne przekaski. Wyobraz sobie, w zeszlym roku byly tylko napoje!”. “No naprawde, nieladnie postapili w zeszlym roku”, odpowiadam. Potem przypomina mi sie, jak na polskich bankietach ludzie rzucaja sie na stoly i nakladaja sobie na talezyki gore jedzenia. Nikt tylko na glos nie mowi, ze przyszedl na darmowa wyzerke. Tutejszy rodzaj szczerosci c jest odswiezajacy.

Dyskusje na lekcji to istny Babel. Zbieranina akcentow z roznych stron swiata silacych sie na poprawny francuski wypada komicznie. “Slucham?”, “Mozesz powtorzyc?”, “Ale o co ci chodzi, bo nie do konca rozumiem?” - dopytujemy sie wzajemnie. Najciekawiej jest przy okazji tematow zwiazanych z rola kobiet i mezczyzn w spoleczenstwie. Ostatnio przy okazji omawiania francuskiej Marianny nauczyciel zapytal, czy uwazamy za sluzne, ze kobieta jest matka narodu. Odpowiedzialam, ze to rzecz oczywista, tak jak natura jest matka wszelkiego stworzenia. Okazalo sie, ze pojecie “matki natury” bylo dla nich nowoscia. Nie byli zbyt entuzjastyczni co do pomyslu matriarchatu. Feminizm tu nawet nie kielkuje a tak bardzo jest tu potrzebny.

Po zajeciach musze jakos wrocic do domu. O 20.00 autobus w kierunku mojego domu, czyli POSTA - MASAKI juz nie jezdzi. Bo kto by wracal z centrum do bogatej dzielnicy autobusem. Po poludniu w przeciwnym kierunku wracaja kucharki, pokojowki, nianie i wszelkiej masci pracownicy, autobus kursuje wiec czesto. Musze wiec opracowac trase powrotna. Decyduje sie na autobus, z ktorego dobiega nawolywanie “Mwenge”, “Mwenge”, “Mwenge”!!! Przynajmniej kierunek sie zgadza. Mowie pomocnikowi, gdzie mniej wiecej chce dojechac, kiwa glowa, ze rozumie. Potem mi mowi, gdzie mam wysiasc i prosi jakas dziewczyne, zeby mi powiedziala, co mam dalej robic. Ta mowi tylko: “Czekaj tu” i znika w ciemnosci. To czekam. Czuje sie troch nieswojo, bo wlasnie odcieli prad i ulica pograzona jest w ciemnosci. Na szczescie przyjezdza autobus w kierunku Msasani (Slumville). Wsiadam. Jak zwykle jestem pod obstrzalem spojrzen, zupelnie jak Murzyn w warszawskim metrze. Ktos glosno zagaduje w swahili, slabo rozumiem, cos tam odpowiadam, caly autobus sie smieje, nie wiem, o co chodzi. Z radia plynie piosenka Boba Marleya, jedziemy przez rozswietlona oliwnymi lampkami, pelna zycia Slumville. Jak zwykle o tej porze na ulicy rozstawiaja sie kramiki z jedzeniem, spod ogromnych patelni wypelnionych smarzacymi sie frytkami bucha ogien. W barach klebia sie ludzie, siedza przy Mountain Dew albo Coli, ktora Afryce jest slodsza. W zakaladach fryzjerskich, ktorych tutaj mnostwo, o tej porze spory ruch. Z tylu autobusu dobiegaja mnie charakterystyczne, znajome dzwieki. To dwoch Masajow dyskutuje o czyms w swoim spiewnym jezyku. Moze jada do pracy, pilnowac jakiegos klubu czy baru. Kiedys agent nieruchomosci tlumaczyl mi, jak to dobrze jest zatrudnic Masaja do ochrony 24 godziny na dobe. “Placi sie mu ok 60 dolarow miesiecznie i on jest w miejscu pracy 24 godziny na dobe, bo normalnie to pracownik musi isc do domu a Masaj nie ma domu, to nigdzie isc nie musi. A jak cos musi, to prosi innego Masaja, by go na troche zastapil i ochrona jest non stop”.

Ludzie w autobusie pytaj, gdzie chce dojechac. Jest mi milo, bo sie troszcza, mam poczucie, ze tu nie zgine. Wysiadam na rogu, ale to jeszcze nie koniec podrozy. Lapie motorowa taksowke, targuje sie i jade. Jestem juz naprawde zmeczona i brudna po tej podrozy. Przyjezdzam wreszcie do pograzonego w ciemnosci domu. Jeszcze tylko 2 godziny az znow wlacza swiatlo. Mam szczescie. Kolega z francuskiego nie ma pradu od pieciu dni.