Moglaby promowac piekno Tanzanii w katalogu turystycznym. Tymczasem spędza dnie rozbijając młotkiem białe kamienie. Rosnąca za nią góra pokruszonego koralowca odmierza upływający czas.
Suzy ma 32 lata. Skończyła siedem klas podstawówki. Na dalszą edukację trzeba mieć w Tanzanii pieniądze. Pracuje jak wiele afrykańskich kobiet. Pokruszone kamienie służą potem do budowy dróg lub fundamentów. Pierwszy raz spotkałam ją we wrześniu zeszłego roku, gdy pierwszy raz pojechałam do Tanzanii. Pracowała na posesji należącej do trzech Europejczyków, 40 km od Dar es Salaam. Co rano przyjeżdżała tam na rowerze z sąsiedniej wioski. Często z małą córeczką. Nie mogłam się z nią porozumieć. W swahili znam zaledwie kilka słów, ona po angielsku niewiele więcej. Przed wyjazdem chciałam ją sfotografować przy pracy, bo uderzył mnie kontrast miedzy jej urodą a tym, co robi. W odpowiedzi usłyszałam – „Badaaye”, co w swahili znaczy „potem”. Sądziłam, że chciała mnie zbyć. Gdy po kilku godzinach wróciłam, Suzy, zamiast roboczego ubrania, miała na sobie ładną sukienkę i szykowny turban. Zanim ustawiła się do zdjęcia, umyła stopy. Na szyi zawiesiła torebeczkę z telefonem komórkowym. Nalegała, by zrobić jej zdjęcie na tle samochodu. Dla niej była to najlepsza forma prezentacji. Przez chwilę byłam zawiedziona, że nie złapałam życia na gorąco, nie utrwaliłam kurzu na jej zniszczonych dłoniach i znużenia na twarzy. Potem jednak zdałam sobie sprawę, że stylizacja Suzy powiedziała o niej znacznie więcej.
A zdjecia Suzy przy pracy udalo się zrobic pozniej.
Wyjeżdżając wiedziałam o niej niewiele prócz tego, że sama wychowuje dziecko. Wróciłam po kilku miesiącach. Tym razem z listą pytań przetłumaczonych na swahili. Zobaczyłam ją, gdy dźwigała 25 – litrowy zbiornik z wodą. Poczułam się zakłopotana, bo ta woda była na mój użytek.
Szukałam jakichś punktów zaczepienia, nici porozumienia między mną a Suzy. Te relacje nie są proste. Poczucie winy wobec biednej, skrzywdzonej kolonializmem, odrzuconej na cywilizacyjny margines ludnosci stawia nas na pozycji darczyncow. Paradoksalnie znow jestesmy dominujacej pozycji, pozycji tego, który ma. W takiej sytuacji trudno o czysta, przyjacielska relacje. Afrykańczycy nie ułatwiają sytuacji, upatrując w białym źródła dodatkowego zarobku. Relacjom towarzyszy nieprzyjemna mysl, ze czekaja tylko na okazje, by jakos nas wykorzystac. .
Postanowiłam odsunąć to od siebie i myśleć o Suzy, jakby była moją koleżanką. Jesteśmy prawie rówieśniczkami. Na wyciętych ze starego terminarza kartkach napisała odpowiedzi na moje pytania. Na samym końcu znalazł się dopisek: „Bardzo bym chciała, byś odwiedziła mnie w moim domu”.
Wraz przyjacielem pojechaliśmy do malenkiej rybackiej miejscowosci, gdzie mieszka Suzy. Czekała na nas przy zjeździe z głównej drogi. Miała delikatny makijaż a na krótkich, zniszczonych paznokciach świeżą warstwę jasnoróżowego lakier . Zalozyla koszulkę z wizerunkiem Matki Boskiej (jest katoliczką), a wokół pasa okręciła kange. Do domu Suzy prowadziła polna ścieżka. Przedzierając się przez bujną roślinność dotarliśmy do osiedla kilku glinianych domów otoczonych poletkami. Jeden z nich należał do Suzy. W sąsiedztwie mieszkała jej rodzina. Od razu otoczyła nas grupa rozwrzeszczanych, umorusanych dzieciaków. Wizyta bialych to atrakcja w wiosce.
Dom Suzy to maleńka, gliniana chatka oparta na konstrukcji z cienkich drewnianych palików. Choć chaty tego typu bardzo często podmywane są przez deszcze, budowniczowie wciąż nie stosują fundamentów. Suzy mieszka tu ze swoją czteroletnia córką Josephine. Dziewczyna z jednym dzieckiem to rzadki widok w Afryce.
Z ojcem Josephine rozstała się, bo nie potrafił zaspokoić ich potrzeb. Nie wiem czy go kochała i nie wiem, na ile ważna jest dla niej miłość. Bezradnie uśmiechała się i rozkładała ręce, gdy dopytywałam się, dlaczego nie odpowiedziała na to pytanie, jakby bylo zbyt trudne. Bez wahania natomiast mówiła o tym, dlaczego jest sama. Boi się mezczyzn, byla zle traktowana. Choć nie wymaga wiele, o ideał trudno. A o jakim mężczyźnie marzy dziewczyna z afrykańskiej wioski? O takim, jakiego chciałoby mieć wiele kobiet, nie tylko w afrykańskich wioskach, ale i w europejskich miastach. Jak w piosence Urszuli Sipińskiej:
„Niech by miał choć parę groszy i w oczach ciepła dość, i niech by nie był wśród ludzi najgorszy, i niech by mnie kochał, kochał, jak ja jego”. No właśnie, niech kocha i w dodatku tylko jedną partnerkę. Na tym szczególnie zależy Suzy. Bo wierność nie należy do mocnych stron Tanzańczyków. Seks traktują inaczej niż my. Wystarczą dwa słowa: „jigi, jigi?” Jigi jigi to mniej wiecej to samo co angielskie shagging czy polskie "bzykanie". Dla zabawy, bez zobowiązań. Podobno gdy mąż wyjeżdża na trzy miesiące nie ma prawa żądać od żony wierności. Również mężczyźni czasem znajdują sobie zastępstwo na czas nieobecności swojej partnerki. Niezbyt rozważne w kraju, w którym 5% ludnosci ma HIV. Suzy boi się AIDS. Przyznała, że to jej największy lęk. Nie wiem tylko czy strach powstrzymuje tu przed przypadkowym seksem bez zabezpieczenia. Mam nadzieję, ze w kwestiach bezpiecznego seksu bardziej słucha uswiadamiajacych ludzi NGO niz nauk kościoła, który niestety robi tu krecia robote.
Trzeba było się schylić, by wejść do domu Suzy przez niskie drzwi. W maleńkim pokoju mata, stół, stosy miednic, plastikowych pojemników i naczyń. Te plastikowe pojeminki na wode i zywnosc wpisaly się w pejzaz Afryki. Na stole stare radio, prawdopodobnie jedyne medium, z którego korzysta Suzy i naftowa lampa. Elektryczności i bieżącej wody brak Pod stropem, za podtrzymującą sklepienie gałęzią wciśnięta pasta do zębów i kilka drobiazgów. Zajrzałam za przepierzenie zrobione z kangi. Była tam maleńka, zagracona, ciemna sypialnia. Miałam wrażenie, że Suzy przed naszą wizytą upchnęła tam wszystkie zbędne rzeczy. Lóżko chroniła moskitiera. Wyobraziłam sobie jakby zasypiało się w takim pokoju. Ciemno robi się tu zawsze ok. 19.00. Nie ma telewizji, internetu, nic nie rozprasza uwagi. Jest coraz ciszej i spokojniej. W ciszy i ciemności pojawiają się dziwne myśli. Maleńka chatka nie jest ogrodzona płotem, nie pilnuje jej pies. Od czasu do czasu słychać tylko trudne do zidentyfikowania dźwięki. Może to ludzie, może zwierzęta, może duchy.
Usiadlysmy w domu. Ona na ziemi, ja na malym zydelku. Drzwi były szczelnie wypełnione zaciekawionymi twarzami dzieci. Cały czas się śmiały, prześcigały się w robieniu min i pozowaniu do zdjęć. Ich ubrania, brudne i zniszczone przypomniały mi o szkolnych akcjach zbierania darów dla afrykańskich dzieci. Jedna z dziewczynek, ubrana była w jasną sukienkę. Tył, zupelnie pozbawiony guzików, odsłaniała całe jej plecy. Liczyła się jednak sukienka.
Suzy zawsze miała ładne sukienki. Nie pasowaly do tej biednej chatki. Niektóre w stylu europejskim, inne typowo afrykańskie – długie, kolorowe, obszerne. Na głowie zawsze nosiła chustkę, nigdy nie widziałam jej włosów, nie miałam śmiałości poprosić, by ją zdjęła. Poprosiłam za to, by pokazała mi swój zestaw do makijażu. Trzy połamane kredki i talk, który nakłada na twarz wystarczą, by wyglądała pięknie. Nie wiem, czym pachniała, ale był to ladny, korzenny zapach.
Przeszłyśmy do kuchni, czyli do trzech kamieni ułożonych po drugiej stronie domu, od podwórza. Na tym palenisku w wolne od pracy dni Suzy przygotowuje posiłki. Zazwyczaj jest to ugali – biała papka robiona z mąki kukurydzianej, fasola, szpinak, czasem małe rybki. Dużo owoców.
Za domem Suzy ma swój ogródek. Ścisnęło mnie w gardle, gdy go zobaczyłam. Kilka blaszanych, zardzewiałych puszek z roślinami – na to może sobie pozwolić, by upiększyć otocznie. Trochę się zawstydziła, gdy chcieliśmy go sfotografować.
Suzy marzy o solidnym domu z meblami. Na razie ma stary stół i dwa taborety. Szansę na odmianę swojego losu upatruje w Bogu i dobrym mężczyźnie. Kilka razy użyła sformułowania :„jeśli Bóg pobłogosławi i pozwoli mi żyć z mężem”. Tymczasem musi radzić sobie sama. Zarabia jakieś 40 zł tygodniowo i nie jest w najgorszej sytuacji, bo ma stały dochód. Starcza na codzienne potrzeby. Kurtuazyjnie odpowiedziała, że lubi swoją pracę, ale pewnie tylko dlatego, że zatrudnia ją mój przyjaciel. Najbardziej chciałaby pracować jako pokojówka. Gdyby mieszkała bliżej miasta, byłoby jej łatwiej.
Przed powrotem dostajemy w prezencie od Suzy kilka kokosów i dziwny owoc, który wygląda jak ogromny jeż – to jackfruit. Smakuje jak miód. Ja podarowałam jej oprawione w ramkę zdjęcie, które zrobiłam jej poprzednim razem. Dla Josephine mialam czekoladki, które kosztowały tyle, ile wynagrodzenie jej matkiy za trzy dni pracy i tyle, co dwa piwa w pubie w dobrej dzielnicy Dar es Salaam. Zaplacilam tez Suzy za czas, który mi poswiecila. Zaprowadziła nas jeszcze do swojej rodziny. Posiedzieliśmy chwilę w zakłopotaniu, bo niewiele było do powiedzenia i odjechaliśmy.
Po tej wizycie miałam mieszane uczucia. Przygnębiła mnie bieda i prostota, z jaką żyje Suzy. Zastanawiałam się, co mogłabym zrobić, by jej pomóc. Jednak jednorazowe finansowe wsparcie uspokoiłoby jedynie moje sumienie a nie wpłynęło znacząco na jej los. Powiedziała, ze jest szczesliwa. Innego zycia nie zna.
Następnego dnia spotkałam ją ,gdy przyszła do pracy. Pokazała mi, jak obrac owoc, który od niej dostałam. Gdy odchodziła, wyciągnęła ze śmietnika plastikową butelkę po soku, którą wyrzuciłam chwilę wcześniej. Przyda jej sie.