czwartek, 17 lutego 2011

Lekcja francuskiego

     Ogarnia mnie tu czasem wielki przyplyw entuzjazmu. Wysiadam z autobusu, ide przez roswietlona sloncem ulice i mysle sobie, ze to juz moje miasto. Udalo mi sie oswoic miejsce, ktore kiedys bylo dla mnie nieprzeniknione. Wreszcie nie jestem turystka, mam tu swoje sprawy! To chyba wlasnie od tego zaczyna sie integracja z miejscem. Oczywiscie trzeba chciec sie zintegrowac. Wielu ludzi zamyka sie w bialych enklawach, unika jak ognia chaotycznego centrum miasta nie mowiac juz o transporcie publicznym.
Dla mnie proces oswajania byl jak terapia szokowa. Zawsze mialam wiele obaw i lekow. Nie znosilam tlumow, brak swiezego powietrza powodowal mentalne dusznosci, w srodku zimy otwieralam szeroko okna. Bakterie i wirusy przybieraly w mojej glowie rozmiary karaluchow.

     Czasem o tym mysle, gdy w upale i scisku jade miejskim autobusem. Wszystko sie lepi od potu i kurzu. Smierdzi. Staram sie zlapac wiatr, ktory wpada przez otwarte okna. Ktos staje mi na noce i nie rozumie, gdy zwracam mu uwage. Sklamalabym, gdybym napisala, ze nie zastanawiam sie, co kryja sie w gabce wystajacej z rozdartych, przesiaknietych potem siedzen. Na szzescie nie mam w siatce mikroskopu. Tak, w siatce. Dla niepoznai wszystko nosze w reklamowce, by nie kusic zlodzieja torebka. Siadac czy dac sie scisnac przez pasazerow? Oto dylematy. Autobus co chwile trobi i zbiera ludzi z drogi. Na glownych ulicach przystanki maja daszki i lawki. Na mniejszych trzeba wiedziec, gdzie stanac, bo nie ma zadnego oznakowania. Gdy autobus sie zbliza, wystarczy pokiwac. Autobus zawsze poczeka na spoznialskich. Pomocnik kierowcy wykrzykuje kierunek jazdy, bo czasem trasa nie zgadza sie z ta wypisana na froncie autobusu. Gdy ktos chce wysiasc, pomocnik cmoka na kierowce albo uderza o karoserie, nie ma przycisu stop. Nic wlascieow nie ma, nie ma rozkladow jazdy, hydraulicznych drzwi, kasownikow, wymogow bezpieczenstwa. Na szczescie sa hamulce. Pomocnik ubrany w zakurzony i sfatygowany granatowy stoj roboczy dzwoni monetami, ktore ma w dloni. Sygnalizuje, ze zbiera pieniadze za przejazd. Czasem mozna w zamian dostac maly bilecik.
Autobusem dojezdzam na lekcje francuskiego do Alliance Francais. Gdy juz wreszcie wysiadam, zlosc na niewygodna jazde zmiekcza wieczorne, sloneczne swiatlo. Nisko przelatuje pasazerski samolot Air Kenia. Ruch lotniczy jest tu niewielki, rozkladu mozna sie nauczyc na pamiec.
W sali zajmuje strategiczne miejsce na przeciwko klimatyzatora. Schodza sie uczniwie – dwie miejscowe studentki, nauczyciel z podstawowki, dwoch chlopakow, o kotrych wiem niewiele, mlody Niemiec i Japonka. Nauczyciel pochodzi z Konga. Studentki siadaja obok mnie. Jedna z nich to prawdziwa uwodzicielka. Czaruje chyba z rozpedu. Choc ledwie sie znamy, mowi mi z poufaloscia mile rzeczy, sugeruje, bym lepiej nosila rozpuszczone wlosy i zdradza, ze bardzo jej sie podoba mlody Niemiec. Na przerwie nie odstepuje go na krok. Japonka jest cicha i zdystansowana. Uwodzicielka szepcze mi do ucha, ze to bardzo niemila osoba, ze nie patrzy w oczy jak do mnie mowi i w ogole. Tlumacze jej, ze to kwestia kultury, ze to dytans a nie zle emocje.
Przyznam, ze mi ulzylo, gdy do grupy po pierwszych zajeciach dolaczyl Niemiec. Czesto podczas dyskusji lapalismy kontakt wzrokowy sygnalizijac porozumienie. On blyskawicznie lapal, co mam na mysli a co nie bylo takie jasne dla miejscowych. Na przyklad raz rozmawialismy raz na zajeciach o utrzymywaniu znajomosci z bylymi partnerami. Dla miejscowych bylo to prawie nie do pomyslenia, dla nas rzecz jak najbardziej naturalna. Za to dla mnie nie do pomyslenia by bylo, by podczas pierwszej prezentacji na zajeciach przyznac, tak jak jedna ze studentek, ze chcialaby wyjsc za maz za bialego mezczyzne.
Niektore rzeczy sa urocze i rozczulajace. Studentka wyznala mi raz, ze idzie na rozdanie dyplomow z francuskiego glownie ze wzgledu na poczestunek. “Bedzie minipizza i inne przekaski. Wyobraz sobie, w zeszlym roku byly tylko napoje!”. “No naprawde, nieladnie postapili w zeszlym roku”, odpowiadam. Potem przypomina mi sie, jak na polskich bankietach ludzie rzucaja sie na stoly i nakladaja sobie na talezyki gore jedzenia. Nikt tylko na glos nie mowi, ze przyszedl na darmowa wyzerke. Tutejszy rodzaj szczerosci c jest odswiezajacy.

Dyskusje na lekcji to istny Babel. Zbieranina akcentow z roznych stron swiata silacych sie na poprawny francuski wypada komicznie. “Slucham?”, “Mozesz powtorzyc?”, “Ale o co ci chodzi, bo nie do konca rozumiem?” - dopytujemy sie wzajemnie. Najciekawiej jest przy okazji tematow zwiazanych z rola kobiet i mezczyzn w spoleczenstwie. Ostatnio przy okazji omawiania francuskiej Marianny nauczyciel zapytal, czy uwazamy za sluzne, ze kobieta jest matka narodu. Odpowiedzialam, ze to rzecz oczywista, tak jak natura jest matka wszelkiego stworzenia. Okazalo sie, ze pojecie “matki natury” bylo dla nich nowoscia. Nie byli zbyt entuzjastyczni co do pomyslu matriarchatu. Feminizm tu nawet nie kielkuje a tak bardzo jest tu potrzebny.

Po zajeciach musze jakos wrocic do domu. O 20.00 autobus w kierunku mojego domu, czyli POSTA - MASAKI juz nie jezdzi. Bo kto by wracal z centrum do bogatej dzielnicy autobusem. Po poludniu w przeciwnym kierunku wracaja kucharki, pokojowki, nianie i wszelkiej masci pracownicy, autobus kursuje wiec czesto. Musze wiec opracowac trase powrotna. Decyduje sie na autobus, z ktorego dobiega nawolywanie “Mwenge”, “Mwenge”, “Mwenge”!!! Przynajmniej kierunek sie zgadza. Mowie pomocnikowi, gdzie mniej wiecej chce dojechac, kiwa glowa, ze rozumie. Potem mi mowi, gdzie mam wysiasc i prosi jakas dziewczyne, zeby mi powiedziala, co mam dalej robic. Ta mowi tylko: “Czekaj tu” i znika w ciemnosci. To czekam. Czuje sie troch nieswojo, bo wlasnie odcieli prad i ulica pograzona jest w ciemnosci. Na szczescie przyjezdza autobus w kierunku Msasani (Slumville). Wsiadam. Jak zwykle jestem pod obstrzalem spojrzen, zupelnie jak Murzyn w warszawskim metrze. Ktos glosno zagaduje w swahili, slabo rozumiem, cos tam odpowiadam, caly autobus sie smieje, nie wiem, o co chodzi. Z radia plynie piosenka Boba Marleya, jedziemy przez rozswietlona oliwnymi lampkami, pelna zycia Slumville. Jak zwykle o tej porze na ulicy rozstawiaja sie kramiki z jedzeniem, spod ogromnych patelni wypelnionych smarzacymi sie frytkami bucha ogien. W barach klebia sie ludzie, siedza przy Mountain Dew albo Coli, ktora Afryce jest slodsza. W zakaladach fryzjerskich, ktorych tutaj mnostwo, o tej porze spory ruch. Z tylu autobusu dobiegaja mnie charakterystyczne, znajome dzwieki. To dwoch Masajow dyskutuje o czyms w swoim spiewnym jezyku. Moze jada do pracy, pilnowac jakiegos klubu czy baru. Kiedys agent nieruchomosci tlumaczyl mi, jak to dobrze jest zatrudnic Masaja do ochrony 24 godziny na dobe. “Placi sie mu ok 60 dolarow miesiecznie i on jest w miejscu pracy 24 godziny na dobe, bo normalnie to pracownik musi isc do domu a Masaj nie ma domu, to nigdzie isc nie musi. A jak cos musi, to prosi innego Masaja, by go na troche zastapil i ochrona jest non stop”.

Ludzie w autobusie pytaj, gdzie chce dojechac. Jest mi milo, bo sie troszcza, mam poczucie, ze tu nie zgine. Wysiadam na rogu, ale to jeszcze nie koniec podrozy. Lapie motorowa taksowke, targuje sie i jade. Jestem juz naprawde zmeczona i brudna po tej podrozy. Przyjezdzam wreszcie do pograzonego w ciemnosci domu. Jeszcze tylko 2 godziny az znow wlacza swiatlo. Mam szczescie. Kolega z francuskiego nie ma pradu od pieciu dni. 

3 komentarze:

  1. To się nazywa 'pęd do wiedzy'. :-)
    A z Niemcem, to chyba tylko w Afryce czułabym porozumienie. Mam bardzo dobrą koleżankę, znamy się 15 lat, a ciągle mam wrażenie, że między nami stoi niewidzialna cienka ściana.

    OdpowiedzUsuń
  2. No chyba, że to przystojny Niemiec. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jesli chodzi o porozumienie, to mam wrazenie, ze w tej rzeczywistosci nie ma bariery Niemiec - Polak czy Niemiec - Anglik, jest juz bliskosc, gdy jest Europejczyk. Z Ameryka gorzej.Ze spotkani z Polakami jest ogromna radosc.

    OdpowiedzUsuń