poniedziałek, 1 listopada 2010

Fundi Bomba

rudno tu znalezc prace. Nie moge zatrudnic sie nawet jako kelnerka, bo w Tanzani sa bardzo powazne ograniczenia jesli chodzi o zatrudnianie obcokrajowcow. Limit to 5 osob dla kazdej firmy. Pracodawca musi tez zaplacic za pozwolenie na prace dla emigranta, ktore kosztuje ok 800 dolarow. Do tego to kraj, w ktorym nietrudno o taniego rodzimego pracownika. Potencjalni pracodawcy, z ktorymi sie spotykalam, mimo pozorow zainteresowania nie odpowiadali nawet na moje wiadomosci. Nie tylko mnie to spotkalo. Tutaj ludzie naprawde sa nieslowni. Aby miec pewnosc, ze umowione spotkanie dojdzie do skutku, trzeba co pol godziny wysylac smsa z potwierdzeniem. Moze to kwestia upalu, ze ludziom ulatuje wszystko z pamieci. Osoby, ktorym udalo sie znalezc prace na poczatku sa bardzo sfrustrowane. Tu osiagniecie zamirzonego celu moze trwac w nieskonczonosc i wszystkich na bierzaco trzeba kontrolowac.
Skoro nie moge pracowac w swoim zawodzie i mam duzo czasu postanowilam, zrobic cos, o czym zawsze marzylam.
Jak wiekszosc dziewczyn lubie mode. Nie moge przejsc obojetnie obok kolorowych tkanin. Od razu wymyslam, co by mozna z nich zrobic. Mam to chyba po Babci, ktora szyla sobie ubrania i choc nie miala zbyt wiele pieniedzy, zawsze byla elegancka i wszyscy zwracali uwage na jej styl “jak z zurnala”. Szyla rowniez dla mnie, rodziny i dla mojej lalki Lizy (polska wersja Barbie), ktora miala lepsze stroje niz te z metka Mattel. Ja tez postanowilam robic ubrania i je sprzedawac. W Dar es Salaam wybor ubran jest niewielki a ceny absurdalne. Z reguly w malych butikach sa pojedyncze sztuki. Czesc ubran to drugi obieg choc tutaj nikt tego nie nazywa “second hand”. Niezamozne kobiety ubieraja sie w tradycyjne chusty (kangi i kitenge). Owijaja je sobie wokol bioder, narzucaja na ramiona, szyja z nich sukienki. Te tkaniny bardzo czesto ozdobione sa duzymi, graficznymi wzorami. Dzieki temu kobiety wygladaja bardzo radosnie okryte np. rozowa chusta w ogromne kwiaty albo zielona w owoce. Sa tez kangi “w meczet” albo “w Baracka Obame”. Niektore wzory, te mniej pospolite, sa naprawde ladne. Postanowilam szyc sukienki z kang i innych materialow, ktore wyszperalam na Kariakoo i na targu z tkaninami. O chaosie zakupow na Kariakoo juz pisalam, jezdze tam wlasnie na polowanie na materialy. Czasem widze kobiete ubrana w chuste we wzor, ktory wyjatkowo mi sie potoba i potem godzinami go szukam na bazarze, czesto bezskutecznie.
Oczywiscie nie szyje sama. W Dar jest bardzo wielu krawcow. Wlasciewie co piaty kantorek na handlowej ulicy nalezy do krawca. Sa oblozeni praca, bo tu taniej jest cos uszyc niez kupowac gotowe sukienki. Z dwiema pierwszymi kangami pojechalam na rowerze do “Slumville”. Dlugo sie nie zastanawialam, komu powierzyc zadanie uszycia sukienki i bluzki, bo moglabym zastanawiac sie w nieskonczonosc. Nie ryzykowalam wiele, kanga nie byla droga. Zachecila mnie zielono – czerwona spodnica – bananowka wiszaca na drzwach malego zakladu krawieckiego. Pomyslalam, ze skoro ten krawiec umie uszyc taka spodnice, nie moze byc zly. Zaklad mial duze drzwi, ktore byly otwarte by do pomieszczenia wpadalo swiatlo. W niewielkim pokoju ustawione byly trzy maszyny do szycia. Przy jednej siedzial krawiec specjalizujacy sie w odziezy meskiej, na przeciwko – dziewczyna i mezczyzna szyjacy stroje damskie. Podloga zaslana byla scinkami kolorowych materialow. Na odrapanych scianach, obok zegara i kalendarza, wisialy plansze z wzorami a wlasciwie fotografiami sukien, sposrod ktorych wybieraja miejscowe kobiety. Z tylu byl jeszcze jeden ciemny pokoj przeznaczony na robienie wykrojow i prasowanie. W jednej ze scian zamiast okna byla ogromna dziura. Nie bylo to miejsce, ktore mozna by nazwac “atelier”. Elegantka by tam raczej nie weszla. Nie wierze jednak w pozory a w talent krawca. Poza tym mam slabosc do bardzo lokalnych miejsc.
Zupelnie nie wiedzialam, czego sie spodziewac. Okazalo sie, ze ani usmiechniety krawiec o okraglej jak paczek twarzy, anie jego mloda pracownica nie znaja ani slowa po angielsku. Ja nie znam swahili. Jak przebrnac przez swiat zakladek, marszczen i zatrzaskow nie uzywajac slow? Okazalo sie, ze mozna. Trzeba tylko dokladnie narysowac, czego sie oczekuje, rozpisac wymiary a potem pomoc sobie jeszcze jezykiem migowym. Posostaje oczywiscie przestrzen na rzeczy niedomowione, zinterpretowane mylnie przez krawca, ale to sprawia, ze caly proces jest jeszcze bardziej emocjonujacy. Po omowieniu projektu czas na negocjacje i ustalenie daty odbioru. Kwote krawiec pisze na papierze, ja na ogol dla zasady sie targuje. Potem na wytarganej z zeszytu kartce dostaje wypisany odrecznie w swahili rachunek. Na kalendarzu wskazuje mi date odbioru, jest to z regoly piec dni.
Pelna ekscytacji jechalam po odbior pierwszych ubran. Niestetu juz na progu uslyszalam “kesho”, czyli jutro. No tak, tanzanski styl, trudno oczekiwac slownosci. Nastepnego dnia wszystko bylo jednak gotowe i ku mojemu zaskoczeniu wygladalo dobrze. Sukienka wymagala kilku poprawek, ale moj plan okazal sie mozliwy do zrealizowania. Powierzylam krawcowi kolejne projekty.
Musze wybierac takie, ktore jestem w stanie rozrysowac, wstepnie zafastrygowac i wytlumaczyc bez uzywania slow. Musza byc uniwersalne. Z niecierpliwoscia oczekuje na dzien odbioru i wracam niepocieszona, gdy znow slysze “kesho”. Uwielbiam moment, gdy widze uszyta sukienke. Pedze potem na rowerze do domu, by ja przymierzyc. Nie mam duzego lustra, wiec staje na chwienych nogach na brzegu wanny i przegladam sie w niewielkim lusterku zawieszonym nad umywalka. Uzywam go tez, gdy wymyslam sukienke i proboje nadac jej ksztalt. Nie jest to wtedy proste. Gdy sukienka dobrze lezy mam wielka satysfakcje, ze sie udalo bez wielkiego lustra, bez atelier, bez debatowania z krawcem.
Nie umiem projektowac stron internetowych, wiec zalozylam bloga, gdzie zamieszam zdjecia sukienek (www.oleafrica.blogspot.com).Pierwsza sesja byla w plazowym klubie, fotografem bym moj chlopak. Wydrukowalam tez male wuzytowki, rozsylam maile i czekam na pierwsze klientki. Wkrotce na blogu pojawia sie nowe zdjecia w nowych strojach. Jutro odbieram kolejna sukienke od mojego “fundi”. Fundi to w swahili slowo, ktorym okresla sie rzemieslnika – hydraulika, stolarza, krawca. Na jednym z zakladow jest napis “fundi bomba”, ktory zawsze mnie smieszy. Nie pracuje tam konstruktor ladunkow wybuchowych. Bomba to slowo, ktore oznacza pelen zakres. Mozna go uzyc tez w barze czy restauracji, gdy ma sie juz dosc jeszczenia i picia.

4 komentarze:

  1. Kiedyś chciałam kangę, żeby w niej nosić Frankę. Te twoje takie ładne, szczególnie zielona, że aż żałuję, że ona teraz taka ciężka. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. W tej sytuacji trzeba dla Franki zrobic sukienke z kangi. Swoja droga mysle sobie, ze mamy z Afryki padlyby ze zdziwienia, gdyby zobaczyly ceny tych nowoczesnych, modnych chust dla mam w Europie i USA i cale zamieszanie wokol nich...Tutaj nie widzialam miejscowego dziecka w wozku, widze tylka male glowki wychylajace sie z chusty.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak, zawsze mnie to śmieszy, że chusta kosztuje tyle co nosidełko. Do tego są organizowane specjalne warsztaty wiązania chust do noszenia dzieci! (płatne rzecz jasna i to niemało!)

    OdpowiedzUsuń
  4. Są warsztaty, bo wiązanie nie leży w naszej kulturze. Strach ogarnia, gdy ludziska wiążą wg własnej intuicji... Cena chusty rzeczywiście powala - średnio 40 pln za metr. Pocieszałam się, że moja była tkana w Gwatemali i może choć część tych pieniędzy przysłużyła się słusznej sprawie poprawy życia.

    OdpowiedzUsuń