środa, 8 września 2010

Slumville

Spacer po Kimwere
       Zanim przeprowadzilam sie do domu w brzmiacej z japonska dzielnicy Masaki (o niej pozniej), mieszkalam w Msasani przy ulicy Kimwere. Nazwalismy te okolice Slumville, bo nasze sasiedztwo wlasnie tak wygladalo. W Dar es Salaam nie ma prawdziwych slumsow. W okolicach Kimwere duzo jest ubogich, rozpadajacych sie domow pokrytych blacha, bez pradu i biezacej wody. Drobne sklepiki, bary z lepiacmi sie plastikowymi stolami coca cola albo pepsi, kobiety siedzace na poboczu i sprzedajce gotowane warzywa tworza lokalny koloryt. Do tego pelna dziur i blota droga. Nasz dom, trzypietrowy, z pokaznym mieszkaniem na kazdej kondygnacji, byl wysepka w tej zakurzonej okolicy. Czasem wloczylam sie po Kimwere bez celu, gdy w domu wylaczali prad i nie moglam robic tego, co akurat zaplanowalam. Gdy w Dar wylaczaja prod, bywa, ze co dwa dni na kilka godzin, ulice i domy wypelnia warkot generatorow pradu. My nie mielismy generatora, w domu robilo sie wiec goraco, bo przestawaly dzialac wentylatory. Wlasnie w jeden z takich upalnych dni wybralam sie na spacer po okolicy.
Od rana niebo bylo zachmurzone. Duszne, wilgotne powietrze zapowiadalo deszcz i burze. Ciezko bylo oddychac, ludzie, z natury powolni i rozleniwieni upalem, w takie dni powloczyli nogami jeszcze wolniej. Zmeczony nocna sluzba Masaj zasnal na poboczu. Spod kolorowej chusty wystawaly tylko szczuple nogi w bialych sandalach. Nawet kakofonia klaksonow wygrywana przez tloczace sie na waskiej, zakurzonej ulicy samochody nie byla w stanie zaklocic jego snu. Kimwere to bardzo ruchliwa ulica Dar es Salaam. Tu miasto nie zasypia. Z plytkie snu wyrywa poranne zawolanie muezina z meczetu. Po kilku kwadransach, jeszcze przed wschodem slonca kobiety zaczynaja sie krzatac, przygotowuja jedzenie w kuchniach urzadzonych przed domem. Gazowe palniki albo proste paleniska, odrapany stol, plastikowe pojemniki na wode, duze aluminiowe garnki – to standardowe wyposazenie. O swicie pieje kogut i nie przestaje az do wieczora. Co kilkanascie minut przypomina o uplywajacym czasie, nie wykazuje sie przy tym zadna regularnoscia. Sprzedawcy otwieraja swoje male, brudne sklepiki z niezbednymi towarami. Zaraz potem warsztaty otwieraja krawcy i tapicerzy. Na zakurzona droge wystawiaja podziurawione siedzenia z samochodow niewiadomej marki i bez pospiechu zaczynaja prace. Stare maszyny Singera sluza w kazdym krawieckim warsztacie, ktorych w miescie jest bardzo duzo, bo tutaj taniej jest cos uszyc niz kupic. Na scinach warsztatow krawieckich wisza wytluszczone plansze z modelami sukienek. Spodnice i bluzki szyte sa z bawelny w kolorowe wzory lub sztucznych naterialow w desenie, ktore Europa porzucila juz wiele lat temu. Brnelam przez kuz omijajac gnijace na ulicy smieci. Rownie chaotyczne, jak ta ulica sa docierajace zewszad zapachy. Przyjemna won gotujacego sie ryzu przechodzi nagle w swad zepsutych ryb by po chwili zmienic sie w odor rynsztoka. Zaraz potem otoczyl mnie dym z ulicznego grilla, na ktorym piekly sie miesne szaszlyki nabite na metalowe szpikulce zwane tutaj miszkaki, kolby kukurydzy, zielone banany i frytki. Gotowe jedzenie czeka na chetnych w malej szklanej gablotce przypominajacej akwarium. Po zmroku na kazdym takim stoisku pali sie mala oliwna lampka lub zarowka. To czas, gdy ludzie wychodza na ulice, by rozerwac sie po bardziej lub mniej pracowitym dniu. Wlasciwie sfromulowanie “wychodza na ulice” nie jest trafne, bo tu zycie toczy sie na ulicy.
Tymczasem minelam grupke dziewczynek wracajacych ze szkoly. Wszystkie ubrane tak samo – w biale bluzki i granatowe spodniczki za kolana, wlosy mialy obciete na krotko. Przystanely, popatrzyly z ciekawoscia i zaczely jedna przez druga mowic angielskie sformulowania:
Good morning! How are you. Thank you”, po czym jedna z nich pocalowala mnie w reke. Ktos mi potem powiedzial, ze to muzlumanski zwyczaj okazywania szacunku. Co krok to przygoda.
Dalej postoj bajaji. Zielone i nebieskie motorwe ryksze stoja rzadkiem na poboczu od czasu do czasu trabioc na przechodniow. Na przeciwko, u wylotu z prostopadlej ulicy, stoja dala dala, busiki w ramach transportu miejskiego. W tym miejscu zawsze jest korek, bo kierowcy dala dala maja to do siebie, ze chca jechac wszyscy na raz i jak sie zakleszcza, to potem przez kilka minut nie wiedza jak rozplatac ten komunikacyjny supel. Trabia przy tym i krzycza. Udaje mi sie przejsc przez to male piekielko przeskakujac bloto, gnijace smieci i padniete kruki. Kruki to zmora Dar es Salaam. Przywiezione z Indii rozplenily sie w miescie, zabijaja mniejsze ptaki, sa do tego stopnia bezczelne, ze kradna jedzenie z talezy. Ostatnio zaczely zdychac, ktos chyba je truje, wiec czesto natykam sie na smierdzaca padline.
Znow mijam grupke dzieci wracajacych ze szkoly. Tym razem kazde z nich ma plasikowy pojemnik na wode.
Zadne wyjscie nie obedzie sie bez wymiany powitania z miejscowymi ludzmi. To cala formulka:


  • Jumbo (Witaj)


  • Jumbo


  • Mambo (Jak sie masz?)


  • Poa (Dobrze)
i/lub


  • Habari (Jak sie masz?)


  • Nzuri (Dobrze)
Gdy mijam jakies stoisko albo sklep:


  • Karibu (Zapraszam)


  • Asante sana (Bardzo dziekuje)
Kilkanascie razy po drodze powtarzam wiec te formulke.
Za postojem dala dala jest punk handlowy. Na poboczu kilka stoisk z owocami, ogromna gora pomaranczy a przy niej szczuply mezczyzna, ktory obiera jej ze skorki i sprzedaje obrane na sztuki albo cale, na kilogramy. (W maju, po porze deszczowej, pomarancze sa bardzo tanie). Oczywiscie obowiazkowo kilka punktow z gotowanymi warzywami, moj ulubiony sklepik z odzieza – czyli ubrania porozwieszane na drzewie, dwaj Masajowie ze specyfikami wole nie wiedziec na co i drewniany stolik z gazetami.
Ide dalej, mijam wille, ktore wyrastaja ze slumsowej okolicy. Tabliczka na ogrodzeniu ze slowem “Hatari” (uwaga) i czaszka ostrzega przed wysokim napieciem. Tak, tutaj niektore domy otoczone sa drutem podlaczonym do pradu, by zniechecic zlodziei. Niedlugo dotre do bardzo szczegolnego miejsca, ktore nazywam “Klub dyskusyjny pod baobabem”.

Pewnego dnia wiatr przewrocil ogromy, dostojny baobab. Drzewo musialo chorowac, bo latwo sie poddalo. Choc lezace, dalej wypuszczalo swierze listki nie dajac sie smierci, trzymajac sie ziemi ostatnim korzonkiem. Pod baobabem zaczeli zbierac sie ludzie. Handluja najrozmaitszym zelaztwem, mozna tu kupic stary wentylator a nawet muszle klozetowa. Niektorzy tylko siedza i rozmawiaja, inni gotuja i sprzedaja przekaski. Nigdy nie jest tu pusto. Baobabu z kazdym dniem ubywa. Ludzie odcinaja kolejne galezie, draza w pniu i zuzywaja drewno na opal . Powalone drzewo nie wypuszcza juz lisci. Nie wiem na jak dlugo go jeszcze starczy. Nie wiem, czy dalej sie beda tu spotykac, gdy zuzyja juz cale drzewo i babobab zniknie na dobre.

Musialam wrocic ze spaceru, bo zrobilo sie pozno a po zmroku lepiej samej po Kimwere nie chodzic. No i komary wylatuja na zer po zachodzie slonca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz