wtorek, 21 września 2010

Morskie historie cz.1

         Choc Dar lezy nad oceanem nie mozna sobie tu isc ot tak, na plaze, jesli mieszka sie w okolicach centrum a nie w peryferyjnych dzielnicach. Jedyna dostepna palza do Coco Beach, ale to miejsce nalezy do miejscowych a dla przyjezdnych jest tam po prostu niebezpiecznie. Co niedziela na tej plazy gromadza sie tlumy. Jak spod ziemi wyrastaja dobrze znane mini kuchnie z przekaskami, zjezdzaja sie lodziarze na bialych lodowko – rowerach, nowozency robia sobie zdjecia na tle oceanu, dzieci kapia sie uczepione nadmuchanych detek samochodowych, niektorzy godzinami wpatruja sie w zakotwiczone w oddali ogromne statki czekajace na wejscie do portu. Do wieczora pala sie ognie i oliwne lampki.
Szereg pieknych plaz lezy po poludniowej stronie miasta.. Nie sa to dzikie plaze, kazda nalezy do osrodka wypoczynkowego. By sie tam dostac, trzeba przeprawic sie promem. W weekent mozna czekac w korku nawed dwie godziny, bo prom jest jeden a chetnych tlumy. Problem rozwiazalby most laczacy waska ciesnine, ale jak na razie jedyna innowacja byl pojemniejszy prom, ufundowany zreszta przez jedno z europejskich panstw.
Sa tez plaze po polnocnej stronie, oddalone od centrum kilkanascie kilometrow i znow, godziny czekania w korku. Dla tych, ktorzy nie maja czasu na wyprawy pozostaje Yacht Club. Yacht Club zawsze kojarzyl mi sie z czyms eleganckim, troche niedoscignionym. Biale plotno zagli, ogorzali zeglarze - klisza. Te wyobrazenia okazaly sie niezbyt odlegle od tego, co zobaczylam w Dar es Salaam, choc moze dala o sobie znac tendecja do ufilmawiania rzeczywistosci. Chociaz, z drugiej strony, tutejszy instruktor zeglarstwa wyglada jak wyjety z reklamy ubran w Elle. Oczywiscie ubran w stylu marine od Lagerfelda.
       Yaht Club w Dar es Salaam jest bardziej brytyjski niz sama Wielka Brytania. To ostoja Brytyjskosci a moze ostaniec, relikt powoli zanikajacej dystynkcji. Do Yaht Clubu nie mozna ot tak wejsc z ulicy. Trzeba byc czlonkiem lub jego gosciem. Rekomendacja dwoch osob nalezacych do kluby i wysokie wpisowe gwarantuja czonkostwo. Przynaleznosc do Yaht Clubu okresla status. Nie trzeba miec lodki ani jachtu, mozna miec nawet chorobe morska i nienawidziec wody. Wystarczy przynalezec. Tu przychodza najwazniejsze osoby w miescie.
W tym miejscu nie operuje sie pieniedzmi. Ilosc wypitych drinkow i zjedzonych potraw jest skrzetnie notowana na koncie kazdego czlonka. Pod koniec miesiaca ukryty w bialej kopercie rachunek regulowany jest w biurze poza klubem.
Rowno przyciety trawnik, bar wylozony ciemnym drewnem, zeglarskie trofea – wszystko jakby wyjete z powiesci. Stojac na trawniku w niedzielne popoludnie, gdy dzwon obwiescil ogloszenie wynikow cotygodniowych regat (tego dnia zwyciezyl jacht Jamie Dodger) poczulam sie troche jak w tlumie na przyjeciu w “Wielkim Gatsbym”. Zdecydowanie chwila egzaltacji.
Do dzis od czasu do czasu ktors wspomina dzien, gdy wiekszosc jachtow i lodzi z klubu wyplynelo na powitanie Brytyjczyka, ktory spedzil na morzu miesiace plynac z Chorwacji do Tanzanii. Wrocil o kilkanascie kilogramow szczuplejszy, o kilka zmarszczek bogatszy i z nowym nastawieniem do zycia. Spotykam go czasem w Irish Pubie, gdzie w srody jest zawsze karaoke. Przychodzi ze swoja dziewczyna, drobna Tanzanka o dzikim spojrzeniu (wiem, ze to brzmi kiczowato, ale ona naprawde ma niezwykle oczy. I zna slowa wszystkich piosenek). Ostatnio jak ich widzialam, to on spiewal. “I have a black magic woman” Santany.
Tak tu wlasnie jest, historie same sie pisza. A ta nie jest ostatnia.

4 komentarze:

  1. No, ale jak tam się dostałaś? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Szturmem wzielam, przepaska na oko, bluzka w paski, trening w Somalii ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jej, widzę cię oczami wyobraźni w tym Yaht Clubie - to jest właśnie odpowiednia osoba na właściwym miejscu... Nie to co Bierhalle :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ech, Biernhalle, gdzie jestes...

    OdpowiedzUsuń