piątek, 1 października 2010

To piekielne Kariakoo


  • - Postradałaś zmysły? – z niedowierzaniem zapytał mój kolega, gdy wróciłam z Kariakoo.
    Turyści i przyjezdni rzadko zapuszczają się tam sami, a już w szczególności kobiety. Historie o porwaniach białych dziewczyn do haremów bogatych szejków można włożyć między bajki, ale ostrożność na Kariakoo trzeba zachować. Pieniądze schowane głęboko pod ubraniem, żadnych cennych rzeczy, żadnych aparatów fotograficznych. A o zdjęcia aż się prosi. Kariakoo to największy bazar w Dar es Salaam. Bazar – potwór. Zajmuje dużą część dzielnicy, kilkanaście ulic i uliczek, które dla nowego przybysza tworzą zawikłany labirynt. Każda z ulic wyspecjalizowana jest w handlu innym towarem. Na jednej, po horyzont, same materace, na innej – opony samochodowe, potem armatura łazienkowa, stosy chińskiego obuwia, niezliczone metry tkanin, setki sukien w arabskim, afrykańskim bądź hinduskim stylu, wszystko, co człowiekowi może się przydać.
    Kariakoo pulsuje życiem od wschodu do zachodu słońca, zmieniając się z godziny na godzinę. O świcie pobudkę zwiastuje skrzypienie ogromnych, metalowych, zardzewiałych rolet podciąganych przez właścicieli sklepów i kramów. Powoli na rowerach i autobusami ściągają sprzedawcy owoców i warzyw, rozkładają swoje stoiska zajmując każdy wolny skrawek ziemi. Wokół, bez żadnego planu czy porządku, wyrastają coraz to nowe, przenośne stragany. Kariakoo kieruje się sobie tylko znaną tajemną logiką, pulsuje jak potężny organizm, tak potężny, że niemożliwy do zbadania. Sercem bazaru jest betonowy budynek, którego sklepienie tworzą ogromne kielichy. W porze deszczowej zbiera się w nich woda, która potem magazynowana jest w podziemnych zbiornikach. Ściany pomalowane są na żółto i niebiesko, to kolory firmowe Blue Band – lokalnej, niedobrej margaryny, której logo widnieje z każdej strony budynku.
    Kariakoo to piekło i raj. W tropikalnym upale wszystko psuje się szybciej. Zmysły atakowane są błyskawicznie. Ostry zapach przejrzałych warzyw i owoców, dymu z grilla, rozkładających się śmieci, potu i spalin początkowo zwala z nóg. Higiena jest tu egzotycznym słowem. Ze skrzeczącego megafonu płynie lokalna muzyka. Przerywa ją nawoływanie miejscowego wodzireja. Ludzie kłębią się, napływają coraz większą falą. Ktoś się targuje, sprzedawcy wody recytują „Maji, maji maji” (woda, woda, woda) i rytmicznie potrząsają dłonią z drobnymi monetami, ktoś gra w przenośne bingo, tłum napiera, spocone ciała ocierają się o siebie. Z sąsiedniej ulicy dobiega z meczetu śpiew muezina. Trąbią autobusy i taksówki. Tłum rozlewa się w arterie ulic odchodzących od głównego placu. Nie ma chodnika, więc piesi, małe motorowe taksówki, rowerzyści obładowani rozmaitymi towarami i samochody muszą znaleźć sposób, by jakoś przecisnąć się przez zakorkowane uliczki. Większy i silniejszy wygrywa.
    Oszołomiona uciekłam do małego sklepiku na rogu placu. To pasmanteria prowadzona przez Muzułmanina ubranego w tradycyjną białą szatę. Poraził mnie widok jego brody i włosów zafarbowanych na...pomarańczowo. Może to najnowszy trend na Kariakoo a może efekt użycia farby nieznanego pochodzenia sprzedawanej na bazarze. Mężczyzna wydawał się być zadowolony ze swojego wizerunku. Sklep wyglądał tak, jak zapewne wyglądał 50 a nawet 100 lat temu. Egzotyczne bazary są jak tunel w czasoprzestrzeni, przez który można przedostać się w przeszłość. Kupiłam kilka pasmanteryjnych drobiazgów, które sprzedawca zapakował w szarą kopertę i wyszłam. Skierowałam się w stronę sklepów z odzieżą i tkaninami. Suknie, porozwieszane na promenadowych balkonach powiewały ożywione bryzą znad oceanu. Byłam zachwycona ich różnorodnością. Na ziemię sprowadziło mnie szarpnięcie. Ktoś wykorzystał moje rozkojarzenie i wyrwał mi torebkę z zakupami, wartymi może 3 zł. Tym samym przeszłam inicjację na Kariakoo.
    Wdrapałam się po schodach obskurnego betonowego bloku. Ta część budynku opanowana była przez arabskich handlarzy. Już na pierwszym kroku – faux pas. Weszłam do sklepiku w butach i dopiero po chwili zorientowałam się, że wszystkie kobiety zostawiają je na progu. Kolejny sklepik, kolejne tkaniny, kolejne buty ustawione przed wejściem. Gubiłam się na piętrach, korytarzach i uliczkach, wracając ciągle w te same miejsca. Mijałam stoiska, z których dobiegała melodia recytowanych wersetów Koranu puszczona ze starej taśmy w magnetofonie kasetowym. Z kolejnych sklepów dochodziły żarty i niezrozumiałe komentarze pod moim adresem, jako, że byłam jedyną białą w okolicy, rzadkim gościem w tym tak bardzo lokalnym miejscu. Skuszona przepięknym błękitem tkaniny weszłam do pozornie pustego sklepu. Po chwili zorientowałam się, że za prowizoryczną ladą, na rytualnym dywaniku modli się człowiek. Zmieszana tym, że przeszkodziłam mu w modlitwie i trochę wystraszona zaczęłam się wycofywać. W takich momentach odzywają się skumulowane w naszej świadomości lęki przez obcą religią. Pobożny sprzedawca tylko się uśmiechnął. Poszłam dalej, zostawiając za sobą błękitną tkaninę.
    Błądziłam tak jeszcze pięć godzin w kurzu i upale. Afrykański ukrop jest jak betonowa ściana, która nagle wyrasta przed nami, gdy tylko wyjdziemy z cienia i obezwładnia. Potrzeba dużo samozaparcia, by przez nią brnąć wiedząc, że właściwie jedynym ratunkiem jest krótki, nieprzewidywalny powiew bryzy i łyk wody. Jednak Kariakoo mnie wciągnęło i nie pozwoliło odejść. Było jak tajemniczy świat po drugiej stronie lustra. Nie byłam turystką, byłam podróżniczką, zdaną wyłącznie na siebie, która wtapia się w nieznany, chaotyczny świat pozyskując go tym samym dla siebie, stając się jego częścią. To dało mi kojące poczucie jedności i uniwersalności. Niezależnie od tego, jak bardzo się różnimy, wszyscy jesteśmy z tej samej gliny i należymy do tej samej ziemi. Człowiek obok mnie, mimo że mnie nie rozumie, jest taką samą istotą jak ja. To wspaniałe, odświeżające uczucie. Doświadczenie głębokiej prawdy o nas samych. Im dalej od domu, im bardziej ekstremalne warunki, im mniej rutyny i punktów odniesienia, tym łatwiej nam poczuć, że żyjemy tu i teraz.
    Ostatkiem sil, późnym popołudniem doszłam do miejsca, gdzie zatrzymują się dala dala, czyli miejskie autobusy – rozklekotane gruchoty z dusznym wnętrzem i przepoconymi siedzeniami. Dala dala nie mają rozkładu jazdy ani numerów, jak europejskie autobusy. Na przedzie pojazdu wypisany jest kierunek, np. MSASANI – K/KOO (skrót od Kariakoo) i tyle wystarczy. Wsiadłam w zatłoczony autobus. O tej porze ludzie pakują tam, co się da – plastikowe pojemniki, szafki, torby, materace. Autobus ruszył. Pomocnik kierowcy, ubrany w sfatygowany uniform zaczął zbierać pieniądze za przejazd. 250 Szylingów, ok 50 groszy. Z ulgą powitałam dzielnicę Msasani i wysiadłam na zakurzonej ulicy.
Poczułam, że to teraz moja ulica, choć jeszcze kilka tygodni temu wydawała mi się nieprzyjaznym slumsem.

    Wieczorem, gdy zamknęłam oczy, widziałam dziesiątki tkanin i kolorów. Kariakoo nie daje o sobie zapomnieć. Wrócę tam.

1 komentarz: